Tuesday, October 6, 2009

Co jeszcze w Japonii...

Banany.

Przyznam ze zdziwieniem, które mnie nie opuszcza już od paru lat, że nigdzie indziej na świecie nie jadłam tak pysznych, bo słodziutkich, mięciutkich - moje podniebienie ma z nimi dobrze. Ale nie byłam w ojczyźnie Chiquity - może warto się wybrać do Kostaryki, zrobić research i albo poddać się, albo zwrócić honor... Imponujące jest na pewno to, że w Tajlandii, Malezji czy Hiszpanii nie mają TAKICH bananów. Tymi w Tajlandii byłam w ogóle zawiedziona. Małe, twarde, zielone, a przecież co jak nie banan ma być żółte. Nie jestem naiwna i nie myślę, że banany, które będąc w Tokio na śniadanie jem codziennie rosną na którejś z wysp Japonii (choć może... na Okinawie?), ale skąd oni je sprowadzają? Może właśnie z tych republik bananowych, a smak bardziej jeszcze wyrażny nabierają w podróży, dużej jak Pacyfik.

Przy stole.

Mówią, że kulturę kraju poznasz po jedzeniu, manierach przy stole, sposobie jedzenia. No więc nie mam się co dziwić, że chustek do nosa się nie używa, nosem się pociąga i głośna orkiestra z tego powstająca to nic nie niepoprawnego. Bo... przy stole można siorbać. To znaczy - po prostu, siorbie się. Nudle typu ramen czy udon zalewa się rosołem i podaje w wielkich misach, a spożywanie tego przysmaku wygląda tak, że podnosi się miskę na wysokośc ust i wszytsko na raz... wciąga - makaron, rosół, dodatki typu grzybki czy kawałki mięsa - wydając "ciekawe", niesmaczne dla mnie, dźwięki.

Z kolei przy stole zupełnie nie zwraca się uwagi na to, co inni wybierają do jedzenia, nie zmusza się "weź jeszcze kawałeczek, no nie smakuje ci?, troszkę tylko...". Taką zasadę warto by było wprowadzić, tylko że to nie zasada, lecz tradycja, sposób bycia, a i "naszej" tradycji i "naszego" sposobu bycia nie zmienimy. Myślę, że większóść i tak jest z niej dumna, choć to dosyć nachalna sprawa. I przenosząc to nie interesowanie się innymi na ulicę - Japończycy nie są dzielnymi obserwatorami ubrań, makijażu, fryzury pozostałych przechodniów. Skupieni na sobie, co ma też wiele gorszych stron!, patrzą przed siebie, na siebie, ale nie na ciebie.

Przy okazji większego świętowania na stole przewaznie jest 10 potraw conajmniej. My z Kadri, zresztą, pewnego razu, co opisywałam, także przygotowałyśmy tyle potraw, że "półmiski" (piszę w cudzysłowie, bo - co może na zdjęciu nie było widoczne - często były to papierowe talerzyki lub plastikowe z postaciami z bajek Disneya:)) ledwo mieściły się na naszym stole. Ale nie jest to 10 mich pełnych jedzenia, które koniecznie tego wieczora trzeba spałaszować. Po troszę. Jak w życiu - mam wrażenie, że Japończykom osiągnięcie psychicznej i fizycznej równowagi przychodzi z dużą łatwością. Oczywiście, są liczne nawet przypadki, pokazujące, że Japończycy nie radzą sobie z przepracowaniem, z nadmiernym skupieniem na sobie i własnych problemach (które w ten sposób sztuczny się tworzą). Jednakże zasada zza stołu nadal znajduje szerokie odzwierciedlenie w pozostałych aspektach życia. Jest co naśladować. Podróże inspirują.

Wielkość.

I znów - stoły w domach są niziutkie, jak oni :P Ale nie o tym chciałam tu napisać. O dużym rozmiarze, jakim może się szczycić to miasto. Truizm, ale posłuchajcie. Tak się stało, że jadąc na casting w poniedziałek zasnęłam. Przyśniła mi się piękna i długa historia. Od razu spisana, byłaby znakomitym scenariuszem filmu. Obudziłam się, poruszona hepiendem mojego snu, a my nadal nie dojechaliśmy do miejsca castingu. Jedziesz, jedziesz, jedziesz, myślisz nawet, że to inna wyspa już, a to wciąż Tokio. No tak - tylko nadal te wysokie, wielkie i po prostu przerażające rozmiarem budynki, nie do okiełznania.

Lekarz.

Jak nigdy dotychczas mam okropną alergię, która objawia się opuchniętymi oczami. Z marszu postanowiłam z moją menadżerką pójść do lekarza. Z marszu się udało. Przyjemnie, bez problemu, kolejek, zapisywania, 2 minuty od domu (dodam, że gdybym mieszkała gdzie inedziej w Tokio, też by tak było). Ta sytuacja łagodzi wszelki ból. Niestety nie na długo, bo wizyta trwała krótko. Oby leki tutejsze pomogły równie szybko. Ach, a lekarz nawet po angielsku (trochę!) mówił. Japoński porządek, serdeczność, uwielbiam...

Saturday, September 26, 2009

He was a hardworking farmboy. She was an Italian supermodel. He knew he would have just one chance to impress her.

The fastest and easiest way to learn Italian - Rosetta Stone.


Saturday, September 19, 2009

Tsukiji

Tsukiji to miejsce jeszcze bardziej niesamowite niż i tak już niesamowite Tokio. Mieści się w samym sercu Tokio, jednak nie oddaje - jak to z sercem bywa:) - charakteru miasta. Jest enklawą o zupelnie innym klimacie niz reszta stolicy Japonii.

Tsukiji to targ rybny. Targi z jedzeniem, gdzie by nie były - w Azji, Afryce czy Europie - najlepiej pachną rankiem. Nocą właściwie. Na Tsukiji warto dotrzeć przed świtem, daleko przed świtem, bo około 4tej. Żeby zobaczyć wielkie ryby. Ogromne stworzenia, które z godziny na godzinę - albo szybciej - stają się coraz mniejsze. Dzieje się tak najpierw za pomocą ogromcyh tasaków, potem krajalnic, potem wielkich noży, potem mniejszych, i najmniejszych. Ostatecznie z tuńczyka długości mojego samochodu ... ;] ... najoishiejszą (oishi to po japońsku smaczny) częścią jest malutki kawałek, dopieszczony przez wyćwiczone w tym do perfekcji ręce kucharza, rozpływający się w ustach (i to z większą szybkością niż czynią to ci dwaj czekoladowi goście nazywani m&m, wierzcie!) i podany na cieplutkiej jeszcze, uformowanej z wielką wprawą, kosteczce ryżu. Polany sosem sojowym... Podniebienie się śmieje, a ja rzopływam razem z tuńczykiem.
Droga tuńczyka po śmierci jest długa. Zaczyna się ma Oceanie Indyjskim, stąd jest transportowany na wody Japonii. Trafia na rzekę Sumidę wraz ze swoim przewoźniekiem oczywiście. Wielki jeszcze, zostaje wyrzucony przed świtem na obrzeża targu Tsukiji. A potem to już jak pisałam.

w drodze na tsukiji


słodki, że aż się chce przywłaszczyć

najświeższe sushi, oczywiście na tsukiji

Onigiri jakie chcesz. chciałyśmy z węgorzem, dostalysmy. cieplutkie :)mmmm,oishi











tamago - do wyboru do smaku. nasz wybór padł na tamago ze słodkim ziemniakiem i czarnym sezamem. krótko pisząc, niebo w gębie. a tamago to omlet japoński, robiony na sake, na patelni też - bardzo specjalnej ;)


Spośród tysiąca rodzajów stworzeń morskich wybrałyśmy rzeczone tamago, łososia, węgorza, orzechy włoskie z suszonymi rybami i sezamem (tak, i naprawdę oishi;)), aby następnego dnia (a właściwie tego samego!! - wróciłyśmy do domu około 7 rano) zrobić japońską ucztę...

japońskie pierożki z mąki ryżowej



sushi maki oczywiście :)








itadakimas to onegaishimas (smacznego i dziękuję)

Sunday, September 6, 2009

po japońsku

Chętnie w przypływie czasu idę pływać. Działam jak czas. Chodzę na basen olimpijski. Olympic Gymnasium się nazywa. W 1964 odbyły się tu letnie igrzyska. Rekordowe, może warto napomnieć. Jak Wikipedia głosi, pobito 37 rekordów świata i 77 olimpijskich. O Polakach na tymże obiekcie wtedy dających z siebie wszystko nie będę pisać, bo Otylii jeszcze nie było. Był już za to ten basen. 50 metrów, trybuny z jednej strony. Czytałam gdzieś w internecie (ale to obszerne źródło i już nie pamiętam, na której jego stronie), że dyscypliny pływackie podczas igrzysk w 2016 będą miały miejsce na tym samym basenie co 52 lata wcześniej, ale nie chce mi się wierzyć. Na pewno coś (wbrew własnej naturze w gruncie rzeczy) zmienią, bycie organizatorem IO zobowiązuje.
Wracając do mojego pływania. Jak byłam w Japonii poprzednim razem to dostałam (pierwsze) upomnienie. Za nawroty. Cóż, fikołki uwielbiam. Tym razem fikołki pod wodą uszły mi na sucho, gorzej z wyprzedzaniem. jedyny sposób możliwy, dopuszczony przez japońskie prawo poruszania się po torze na basenie, aby ominąć wolniejszą osobę to zawrócenie. Choćby w środku długości toru. Ot, tak po japońsku. W ogóle w Japonii zasada rzecz święta, wszystko ma swoje zasady. Weszłam dzisiaj do pobliskiego salonu kosmetycznego. Od razu zobaczyłam strach w oczach Japonki, która jednak z uśmiechem powitała mnie. "Do you speek English?" Strach dopiero przybrał rozmiarów.. bynajmniej nie japońskich. W odpowiedzi dostałam do przeczytania informację. Aby korzystać z tutejszych usług należy znać język japoński. Jasna zasada, przynajmniej. Nie to co w Azji tej bardziej na zachód od Japonii i mniej na wschód niż Japonia patrząc z Europy. Jakikolwiek zabieg (of course, for you my friend, I have something special) by zaoferowali, w jakimkolwiek języku, byle zarobić. W Japonii w ogóle nie jest tak, że klient nasz pan. Nie zawsze.
Czas wolny to strefa nieznana. Japończycy w tygodniu pracują kosmicznie długo. W piątek, nie pierwszy raz, doświadczyłam. Ostatni casting kończyliśmy okolo 22.30. Potem huczne zabawy, karaoke, kluby, kolacje. Wracają do domu nad ranem. Nie raz w tygodniu nawet słyszę jak moi weseli wtedy bardzo sąsiedzi tanecznym krokiem, głośnym krokiem, powracają z hulanek nocnych. By przespać się te 4-5 h, już raniutko bowiem trzeba wstać i mknąć do pracy.
Weekend. Festiwale, festyny, parady, deptaki i wszędzie tam nie da się szpilki wbić. Japończycy się bawią. Znów. Z przyjaciółmi, znajomymi. RZadziej z dziećmi, tych, niestety dla Japonii, mało. Ale jak przy takim rybie życia znaleźć czas na wychowywanie dzieci? Nie da rady. Jak się wpadnie w wir życia jednak bardzo skupionego na sobie, to zwłaszcza w przypadku Japończyków, nie lubiących zmian, trudno zrezygnować z wiru. Choć wir to dla mnie niezrozumiały.
Godzina 12.00. Czas na obiad. Wcześnie, ale tak tu jest. Jak śniadanie o 8.00, to po czterech godzinach lunch, jakaś 5 o'clock, po angielsku, herbata (zielona może, więc angielska pozostaje tylko pora) i po pracy kolacje. No więc mamy południe. Na ulicach tłumy pracowników biur, firm, redakcji. Ale nie poznasz, kto gdzie pracuje. Wszyscy ubrani tak samo. On ma na sobie ciemne spodnie i białą koszulę, na szyi (na tzw smyczy) zawieszony identyfikator, dzięki któremu dostanie się przez skomplikowane bramki do biurowca. Ona odpowiednio czarne spódnice i białe koszule też. Odstępstwa od reguły nieliczne. Mi trudne, ale mimo wszytsko oni na pewno się od siebie potrafią odróżnić. Cha cha.
Płacenie to bardzo zabawna sprawa. Mam zapłacić 1035 jenów. Przy kasie usłyszę, w języku japońskim najczęściej, taki oto monolog. "Dostaję 5035. Mam 5035. Płacisz 1035. Wydaję ci 4000. Dostajesz 4000. ARIGATO." Nie znam japońskiego, dotychczas tylko "słyszałam", że coś takiego słyszę za każdym razem płacąc. Rzeczywiście coś dużo mówili, kiedy podawałam pieniądze w kasie, ale nie chciało mi się wierzyć. Przekonałam się, że tak jednak jest naprawdę parę dni temu. Kiedy pani kasjerka chciała być miła i mówiła do mnie po angielsku. Do obockrajowca dostosowała jednak jedynie język (i tak wdzięczni bądźmy, my gajdziny*), nie treść. To co wyżej zacytowałam powiedziała po angielsku. Byłam pod wrażeniem. No nie pomylisz się.

*jap. - obcokrajowiec


lunchtime

festiwal

2016

Wednesday, September 2, 2009

ichigauka!










halloween już jest


w kolejce dowsząd, tu do autobusu


słodkości niesłodkie!!!!



Sunday, August 23, 2009

Hello Tokyo.

Na pokładzie samolotu do Tokio są głównie Japończycy. Głównie czyli w znakomitej większości. Europejczycy są tym mniej widoczni, że tacy jakby zagubieni. Przytłoczeni ogromną liczbą tych niewielkich (wzrostem) obywateli kraju kwitnącej wiśni. Tak, jestem dopiero mniej więcej nad Uralem, ale już czuję Japonię. Nie pierwszy raz ją czuję, więc mam nadzieję, że nie wyglądam, jak - naprawdę! - większość obcokrajowców, na taką wystraszoną.

Krótki opis obrazu Japończyka i Japonki, który mam przed oczami. Dosłownie. Szczyt elegancji i zadbania. Co 30 minut (matko boska, będzie takich sesji ponad dwadzieścia w trakcie tego 11-sto godzinnego lotu!) wklepywanie w twarz eterycznych olejków odmładzających, nawilżających, wybielających na pewno też, i w ogóle sprawiających, że... stereotyp Japonki taki, że nad-dba o siebie. Niech jej będzie, olejek na całe szczęście eteryczny, więc i ładnie pachnie. Buźka zadbana, a skoro już wzrosk zawiesiłam na głowie, to warto jeszcze napisać o włosach Japończyków. Niby błaha sprawa, ale te włosy wymagają szczególnej uwagi. Te czyli Azjatów. Mają najporządniejsze włosy na świecie. Nie będę się wahać z takim wychwalaniem. Naturalnie mocne, grube, kruczo-czarne, proste. Piękne. A człowiek lubi wbrew naturze. Na szcęście - ich! - niewiele tu jest takich, ale zdarzają się. Farbowanie, odbarwianie, w końcu tlenienie, trwałe loki, czyli jednym słowem osłabianie. Obowiązkowo żelowanie. To specjalność Azjatów. Japończyków, dbających o wygląd, zwłaszcza. Czyli widzimy już Japonkę blondynkę z lokami Paris, utrwalonymi zdradliwym, bo niszczącym, specyfikiem. Z buzią świecącą od olejku na samolotowe zmęczenie.

Elegancja. Nie znam chyba narodu bardziej eleganckiego od Japoczyków. No, może plasują się w miom rankingu ex equo z Francuzami. Francuzkami. Bo od nich zresztą czerpią. Dziesiątki oryginalnych (co ważne w kontekście wszystkich Azjatów i tym samym pozostające w kontraście do właściwie reszty Azjatów, a na pewno tych, których odwiedziłam w te wakacje) toreb marki Louis Vuitton zapełniają schowki przeznaczone na bagaż podręczny. Torby jedynie dopełniają nieskażony błedem obraz eleganckiego ubioru Japończyka, czy Japonki. Wszystkie części garderoby są idealnie do siebie dopasowane. Jak znam firmę i widzę rzucające się w oczy jego logo to jestem pewna, że patrzę na kogoś, kto lubi wydać "na siebie". Jeśli firmy nie rozpoznaję, to też. To Japończycy.

Biżuteria to ważny, a zarazem subtelny element. Subtelny, bo Japonki nie przesadzają, ku uciesze mojego akurat oka, z biżuterią (wyjątek stanowią tzw harajuku girls). W końcu jeden, niewinny, ale nie niepozorny brylant w pierścinku lub naszyjniku wystarczy. W końcu Francuski-wyrocznie mają gust.

Hello Tokyo!

Charakterystyczne...

Jaki właściciel, taki pies. A propos calkiem.

Wyżej niż widać.

A ludzi tłum męczący.


Wata cukrowa też markowa. Hello Kitty :)


Mała gejsza i jej różowa jukata. Jukata to prostsza forma kimona.


Festyny ich spechalność.

Sunday, July 26, 2009

Dzień w Bangkoku.

Notatka będzie z deserem:)) Najpierw jednak musimy pochłonąć ciężko strawne danie główne.
W planie było kilka watów czyli świątyń. Zważywszy na ich liczbę w Bangkoku, trzeba przyznać, że musiliśmy się ostro ograniczyć. Pięknie jest się czasem ograniczać, tak teraz myślę, kiedy wspominam tamten dzień. Zaczęliśmy od imponującego Pałacu, a właściwie całego kompleksu świątynno-pałacowego. Tak już jest w Tajlandii, że jak świątynia, to i pałacyk (choćby jakiś skromny), biblioteka, i zabudowania szkolne, i mauzoleum i tak dalej. Architektura nigdzie indziej niespotykana, ezgotyczna w swoim stylu, bez wpływów europejskich, bo - co ciekawe - Tajlandia nigdy nie została skolonizowana. Złota morze, w połączeniu z kolorowymi kafelkowymi mozaikami daje ciekawą kompozycję.

Z następnym punktem wycieczki poszło gorzej. Nie mogliśmy do Wat Pho trafić, ale to nic. Tuk tuk, jak już pisałam, to ryksza, ciągnięta przez skuter, wyposażona jest w całkiem wygodną jak na swoje niewielkie rozmiary kanapę. W nomenklaturze turytów tuk tuk to też kierowca owego pojazdu. Pan tuk tuk, złapawszy nas na ulicy lekko zagubionych, z wyuczonym zmartwieniem na twarzy oznajmił, że Wat Pho jest dziś do 13.30 zamknięta. "Budda Day"... Była godzina 11.00, czekać głupio, pytamy, gdzie jest Wat Arun. "There, there, also closed". Ale może skusimy się na Happy Buddę, marmurową świątynię i jeszcze jeden wat wyglądający - o czym się niebawem przekonaliśmy - jak Wersal. Zawiezie nas tuk tukiem, od osoby 10 bahtów czyli 1zł. Patrzymy na mapę - w sumie mamy zjechać pół miasta, ale zbyt podejrzliwi nie byliśmy i zaryzykowaliśmy. Nie będę długo zwlekać z wyjawieniem tej niekomplikowanej tajemnicy, zdradzającej nader atrakcyjną cenę przejażdżki tuk tukiem. Zresztą tuk tuk też szybko pokazał, na czym to wszystko polega. Pokazał, otóż, jakiś identyfikator z napisem "gas", i powiedziąl, że jak coś dla niego zrobimy, to on dostanie w prezencie paliwo. Ale właściwie propozycja to niedoodrzucenia. Przynajmniej na początku. Między świątyniami odwiedzaliśmy więc sklepy z jedwabiem. Popatrzcie na te materiały tylko 5 minut i jedziemy dalej. Jedwab w tych stronach mają rzeczywiście piękny. Sukienkę czy garnitur dowolnej kolekcji (nawet tej, która ukaże się dopiero na wiosnę 2010!!), dowolnej firmy takiej jak Prada, Versace, Valentino uszyją na jutro. Z wybranego jedwabiu. Za pierwszym razem było całkiem zabawnie. Za drugim - poważne przemyślenia (no taka okazja!;p), za trzecim i następnym, który na szczęście nie nastał (i tu, właśnie, o czym już też napominałam w poprzedniej notatce, trzeba było być bardzo asertywnym i tfffardym!), wkurzająco do granic przyzwoitości. Tej Tajom brakuje zdecydowanie. One, two, three - enough, mówimy tuk tukowi. Tak? Ok, mój czas pracy się skończył. Tak oto przy wspomnianej świątyni-pałacu pełnej zdobień z samej słynnej Faberge, zostaliśmy brutalnie porzuceni. Na pożarcie taksówkarzom. Bo jakoś do zaplanowanej Wat Pho trzeba było dotrzeć. Trochę jak moi ukochani Japończycy - jest w przewodniku napisane, że warto, to bezwarunkowo trzeba zaliczyć. A przewodnik nie taki glupi - owszem, warto! :) Mówi się o znanych modelkach, że to najdłuższe nogi świata. Budda mieszkający w świątyni Pho liczy 46 materów wzrostu, jego nogi mają zatem minimum 20 metrów. Cóż, to się nazywa być bezkonkurencyjnym. Stopy jego twórca pokrył mieniącą się masą perłową. Całe ciało pokrył płatkami złota, na koniec powiedział, ładnie pozuj, bo patrzą na ciebie tłumy. Posłuszny, prezentuje się z właściwą swoim rozmiarom, ale jednak prawdziwą gracją.
Aha, oczywiście ani Wat Pho, ani kolejna (równie oryginalna, znajdująca się po drugiej stronie obrzydliwie brudnej rzeki) Wat Arun nie były zamknięte przed południem. Ani też nie ma czegoś takiego jak "Budda Day".

Jestem naiwnym turystą;) I dobrze, bo nie było by o czym pisać. Tak to tylko szkoda gadać.

Skoro tak, to proszę bardzo, oto przepis na wyśminity drink, o bardzo lokalnej nazwie Mai Tai. Tak rozkosznie się go pije na rozgrzanym piasku plaży Chaweng, nad cudownie spokojnym morzem, którego, naprawdę niedający się opisać, kolor zapiera dech w piersiach. Pozdrawiam z Koh Samui.

40 ml rumu jasnego
40 ml rumu ciemnego (można zaokrągląc, zawsze do góry!)
sok ananasowy - tu jakiś nadananasowy ;-D
sok pomarańczowy
sok z limonki
grenadina
lód

Cheers!