Sunday, July 26, 2009

Dzień w Bangkoku.

Notatka będzie z deserem:)) Najpierw jednak musimy pochłonąć ciężko strawne danie główne.
W planie było kilka watów czyli świątyń. Zważywszy na ich liczbę w Bangkoku, trzeba przyznać, że musiliśmy się ostro ograniczyć. Pięknie jest się czasem ograniczać, tak teraz myślę, kiedy wspominam tamten dzień. Zaczęliśmy od imponującego Pałacu, a właściwie całego kompleksu świątynno-pałacowego. Tak już jest w Tajlandii, że jak świątynia, to i pałacyk (choćby jakiś skromny), biblioteka, i zabudowania szkolne, i mauzoleum i tak dalej. Architektura nigdzie indziej niespotykana, ezgotyczna w swoim stylu, bez wpływów europejskich, bo - co ciekawe - Tajlandia nigdy nie została skolonizowana. Złota morze, w połączeniu z kolorowymi kafelkowymi mozaikami daje ciekawą kompozycję.

Z następnym punktem wycieczki poszło gorzej. Nie mogliśmy do Wat Pho trafić, ale to nic. Tuk tuk, jak już pisałam, to ryksza, ciągnięta przez skuter, wyposażona jest w całkiem wygodną jak na swoje niewielkie rozmiary kanapę. W nomenklaturze turytów tuk tuk to też kierowca owego pojazdu. Pan tuk tuk, złapawszy nas na ulicy lekko zagubionych, z wyuczonym zmartwieniem na twarzy oznajmił, że Wat Pho jest dziś do 13.30 zamknięta. "Budda Day"... Była godzina 11.00, czekać głupio, pytamy, gdzie jest Wat Arun. "There, there, also closed". Ale może skusimy się na Happy Buddę, marmurową świątynię i jeszcze jeden wat wyglądający - o czym się niebawem przekonaliśmy - jak Wersal. Zawiezie nas tuk tukiem, od osoby 10 bahtów czyli 1zł. Patrzymy na mapę - w sumie mamy zjechać pół miasta, ale zbyt podejrzliwi nie byliśmy i zaryzykowaliśmy. Nie będę długo zwlekać z wyjawieniem tej niekomplikowanej tajemnicy, zdradzającej nader atrakcyjną cenę przejażdżki tuk tukiem. Zresztą tuk tuk też szybko pokazał, na czym to wszystko polega. Pokazał, otóż, jakiś identyfikator z napisem "gas", i powiedziąl, że jak coś dla niego zrobimy, to on dostanie w prezencie paliwo. Ale właściwie propozycja to niedoodrzucenia. Przynajmniej na początku. Między świątyniami odwiedzaliśmy więc sklepy z jedwabiem. Popatrzcie na te materiały tylko 5 minut i jedziemy dalej. Jedwab w tych stronach mają rzeczywiście piękny. Sukienkę czy garnitur dowolnej kolekcji (nawet tej, która ukaże się dopiero na wiosnę 2010!!), dowolnej firmy takiej jak Prada, Versace, Valentino uszyją na jutro. Z wybranego jedwabiu. Za pierwszym razem było całkiem zabawnie. Za drugim - poważne przemyślenia (no taka okazja!;p), za trzecim i następnym, który na szczęście nie nastał (i tu, właśnie, o czym już też napominałam w poprzedniej notatce, trzeba było być bardzo asertywnym i tfffardym!), wkurzająco do granic przyzwoitości. Tej Tajom brakuje zdecydowanie. One, two, three - enough, mówimy tuk tukowi. Tak? Ok, mój czas pracy się skończył. Tak oto przy wspomnianej świątyni-pałacu pełnej zdobień z samej słynnej Faberge, zostaliśmy brutalnie porzuceni. Na pożarcie taksówkarzom. Bo jakoś do zaplanowanej Wat Pho trzeba było dotrzeć. Trochę jak moi ukochani Japończycy - jest w przewodniku napisane, że warto, to bezwarunkowo trzeba zaliczyć. A przewodnik nie taki glupi - owszem, warto! :) Mówi się o znanych modelkach, że to najdłuższe nogi świata. Budda mieszkający w świątyni Pho liczy 46 materów wzrostu, jego nogi mają zatem minimum 20 metrów. Cóż, to się nazywa być bezkonkurencyjnym. Stopy jego twórca pokrył mieniącą się masą perłową. Całe ciało pokrył płatkami złota, na koniec powiedział, ładnie pozuj, bo patrzą na ciebie tłumy. Posłuszny, prezentuje się z właściwą swoim rozmiarom, ale jednak prawdziwą gracją.
Aha, oczywiście ani Wat Pho, ani kolejna (równie oryginalna, znajdująca się po drugiej stronie obrzydliwie brudnej rzeki) Wat Arun nie były zamknięte przed południem. Ani też nie ma czegoś takiego jak "Budda Day".

Jestem naiwnym turystą;) I dobrze, bo nie było by o czym pisać. Tak to tylko szkoda gadać.

Skoro tak, to proszę bardzo, oto przepis na wyśminity drink, o bardzo lokalnej nazwie Mai Tai. Tak rozkosznie się go pije na rozgrzanym piasku plaży Chaweng, nad cudownie spokojnym morzem, którego, naprawdę niedający się opisać, kolor zapiera dech w piersiach. Pozdrawiam z Koh Samui.

40 ml rumu jasnego
40 ml rumu ciemnego (można zaokrągląc, zawsze do góry!)
sok ananasowy - tu jakiś nadananasowy ;-D
sok pomarańczowy
sok z limonki
grenadina
lód

Cheers!

Thursday, July 23, 2009

Bangkok i Phnom Penh

Po Angkor w planie była stolica Kambodży - Phon Penh. Kopia Ho Chi Minh (Sajgon, Wietnam), może niezamierzenie, ale w moim odczuciu. Z ta małą rożnicą, że Phnom Penh leży nad nad wielkim Mekongiem. Rzeka, a raczej jakieś rzeczysko!, zadziwia nie tylko wielkością, ale też swoimi mieszkańcami, kolorem, sławą :) Brudny, barwy wiadomojakiej Mekong pełni wiele funkcji. Miejscowe dzieciaki skaczą do niego z jakiegoś zardzewiałego rusztowania, chudzielec myje (?) tu włosy, . Brzegi zasiedlone są przez najbiedniejszych. Od rozpadającego się drewnianego kajaku do pływających baraków z blachy falistej. Lepiej nie ma.

W ogóle nie jest dobrze, ale bedzie. O ile Kambodżanie pozostaną sobą. Takimi, jacy są teraz. Szczerze przyjaźnie nastawieni (choć to rzadko idzie w parze z biedą, tam działa), pracowici, szanujący, doceniający to dobre, co się (jednak chyba tak...) dzieje. Nie jak Tajlandczycy. Żyjący z turystyki, turystę traktują jak jakąś krowę, z której najchętniej doiliby, bo biedna nie ma co gadać. Naprawdę dużą asertywnością musi się odwiedzający Bangkok wykazać, żeby postawić na swoim. Totalne zatracenie jakiejkolwiek pokory, krętactwo, nieuczciwość. A że miejsce tworzą ludzie, Bangkok to z kolei kopia Kuala Lumpur, które wspominam tak: dookoła enklawy jaką są imponujące Petronach Towers i otaczający je czyściutki park (choć tylko z tej enklawy właśnie słynie stolica Malezji), brud, na który nikt nie zwraca uwagi. Do tego jedzenie przyrządzane na ulicy, mnóstwo zaczepiających dżentelmenów, i zanieczyszczenie. Oj ciężko oddychać. I odetchnąć. Złą sławą zresztą właśnie, ogromnym zanieczyszczeniem powietrza, cieszy się Bangkok - zmotoryzowany jak Detroit, ze świetnymi obwodnicami jak niemieckie miasta.

Tak jak w przypadku KL, Bangkok nadrabia pocztówkowymi pozycjami. Świątynie zapierają dech w piersiach. Są zupełnie inne niż te z Siem Reap. Kilkaset lat młodsze. Powstały w XVIII wieku i prezentują się zupełnie egzotycznie. Biją rekordy (w Wat Pho leży budda długości basenu olimpijskiego), świecą się i błyszczą, widać je z samolotu.

Ale poza paroma wspaniałymi zabytkami, a może przede wszystkim, Bangkok i cała Tajlandia słynie z seksturystyki, wogóle prostytucji (sami Tajowie chętnie korzystają) i transwestytów. I to się widzi. Ladyboys welcome you, a dziwka na zakończenie koniecznie uwieczni swojego pana na zdjęciu. Żeby pan się już w ogóle dobrze czuł, podbudowany taki. Przytoczonej sytuacji byliśmy świadkami, kiedy siedzieliśmy w lobby hotelu w oczekiwaniu na taksówkę na lotnisko. Aha, pan był jeden (turysta ewidentnie), panie dwie (Tajki). Nikomu to nie przeszkadzało, a one jakie zadwolone. Pan może się speszył na widok naszych min. Ale przecież nigdy nas nie spotka już. Nie ma problemu. Smutne, ale - jak piszą przewodniki - te kobiety nie chcą zmieniać "zawodu", choć sprowadzone już do stolicy, młodziutkie i nierzadko po prostu ładne, miałyby zapewne spore szanse na lepszą przyszłość. Jednak wiadomo - co dobre to każdy wie najlepiej. A te tajskie dziwki dopingowane są wręcz przez rodziny. Łatwa, całkiem spora kasa - podobno.

Thursday, July 16, 2009

Widziałam więcej.

,,I have seen more than I remember, and remember more than I have seen.” powiedział kiedyś hrabia brytyjski, Benjamin Disraeli. A ja powiem tak: Nie wierzę w to, co widziałam. A szkoda, bo chyba było dobrze.

Dwa ostatnie dni były niesamowite. Dzisiejszego nie koniec. Czeka nas jeszcze pokaz tradycyjnego tańca Apsar, kambodżańskich bogiń, często uwiecznianych w formie płaskorzeźb w słynnych świątyniach Angkoru.
Wczoraj była słynna Angkor Wat. Jest najbardziej rozpoznawalną wśród tutejszych świątyń. Z pięcioma wierzami w kształcie pąków kwiatu lotosu, licznymi tajemniczymi korytarzami, jakby prowadzącymi donikąd, otoczona czyściutką wodą, tworzy kamienny labirynt, chlubę architektury khmerskiej. Nic więc dziwnego, że ten największy na świecie kompleks świątynny jest w Kambodży wszędzie - nie tylko tam, gdzie stoi - na czerwonym tle kambodżańskiej flagi, na krajowych banknotach, na puszce z piwem - piwem o nazwie "Angkor" oczywiście.

Ślad czasu widać. Angkor Wat był, jak piszą, niegdyś dużo bardziej okazałym i kolorowym tworem. Cóż, Angkor może pochwalić się ośmiuset letnią historią, a odkryty dopiero w XVIII wieku, w tutejszych wilgotnych warunkach nie miał szans na jakąkolwiek restauracje przez 7 wieków. Zaawansowana erozja zagraża z jednej strony, ale także nadaje niesamowity charakter wyniszczonego przez bezlitosną naturę gmaszyska.

Angkor Wat został wybudowany w 1150 roku przez ówczesnego króla na cześć bóstwa Wisznu. Kolejnym władcom zdecydowanie pomysł się spodobał, bo jak jeden mąż każdy wznosił własną świątynię. Monumentalna tradycja, przyznam. Po śmierci króla świątynia stawałą się mauzoleum. Tak powstał kompleks kilkunastu potężnych świątyń Angkoru.

Największe wrażenie jednak zrobiła na mnie świątynia Ta Prohm. Zostła wzniesiona w XII wieku na cześć matki ówczesnego króla (wszystkim mamom chyba bardzo spodoba się ta historia). Nie dziwie się Angelinie Jolie, że wybrała sobie właśnie to miejsce na kręcenia filmu. Ani reżyserowi, ani producentowi - kto tam wybierał lokalizację. Przerażające i zachwycające cudo w dżungli. Zdjęcia (niedługo się tu pojawią), nawet najlepsze - z Hollywood:), nie oddają wszystkiego. Trzeba tu być, wąchać, chodzić, gubić się, dziwić, przestraszyć.
Przestraszyć zaklętych przez agresywne i dzikie konary wąziutkich przejść między komnatami.
Zobaczyć nieziemsko wielkie drzewo z jego potężnymi mackami w postaci pni i gałęzi rosnące... na kamieniu.
Ujrzeć piękną postać o subtelnych rysach twarzy, misternie wykutą w niebieskim kamieniu, chowającą się za firaną pni.
Błądzić jak bohaterowie fantastycznych filmów po kamiennych galeriach przypruszonych mchem, jakby zapomnianych, a zarazem tak chętnie odwiedzanych.

To brzmi jak bajka. Wiem. Zupełnie niebajkowe są jednak obrazy biedy. Szkoda, że ta nędza - choć nieskrajna, jak ta na Saharze! - nie pokazuje się tylko do zdjęcia i nie znika po wyłączeniu aparatu. Niestety jest odwrotnie. W obiektywie widzę wielki uśmiech (nadziei?). Na żywo żywe pola biedy. To tubylcy mieszkający w słomianych chatach, na kupie, na dziurawym hamaku, z wychudzonymi krowami, psami. Próbują coś sprzedać. Cokolwiek, picie, bransoletki, chusty. Kupujemy. W tym momencie pojawia się kolejna grupa małych sprzedawców. I błagają, żeby coś od nich kupić. Szczerość w oczach. Buzie słodkie i o pięknych rysach. Uśmiech największy gwarantowany jeszcze przed podaniem pieniędzy. Szczęśliwiec swoim znakomicie wyuczonym angielskim zapewnia: "I will pray for you".

Tuesday, July 14, 2009

tuk tuk to kambodia

Skazana na Azję? Wakacje w Azji.

Słowo skazana ma negatywne konotacje... Może poprostu kolejna przygoda azjatycka rozpoczęta. Dwa nietknięte dotychczas przeze mnie kraje czyli Tajlandia i Kambodża. A na razie głównie Kambodża. Do której doszłam. Z moimi dzielnymi kompanami podróży, którzy wyczerpani już śpią zapewne i śnią o jutrze...

Kambodia Border (my globish is perfect, though!)

No więc do Kambodży doszliśmy. Dosłownie, na nóżkach, porzuceni przez tak zwanych tuk-tuków (tuk-tuk to bardzo popularny środek lokomocji w tej części Azji, a jest to nic innego niż nowoczesna ryksza). Porzuceni i oszukani. Do miejsca oddalonego dosłownie parę kilometrów od granicy Tajlandii i Kambodży poszło gładko. Cztery i pół godziny autobusem z Bangkoku. W rzeczonym jednak miejscu (które było w środku niczego) byliśmy skazani na łaski tuk-tuków. Bardzo nieładnie to wykorzystali ci właśnie tuk-tukowie, a właściwie kierowcy tuk-tuków. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w środku niczego. Ale gdzie początek? Gdzie koniec tego niczego? Powiedzmy, że nic to krańce Tajlandii, na których - w co bardzo silnie wierzyliśmy - się znaleźliśmy. Biznes łączony, wiadomo. Autobus dowozi nas do miejsca, z którego tuk-tuk zabier nas do innego miejsca. I potem do celu - granicy. No i właśnie tego innego miejsca nie chcieliśmy. I tu moja mama wykazała się wielkim sprytem, drukując wskazówki dla odwiedzjących te strony nieokiełznane przez cywilizację (polecamy stronę Tales of Asia). Tym innym miejscem okazała się chata zaaranżowana na biuro turystyczne, w którym wyrabia się (rzekomo, a że jedynie rzekomo to właśnie wiedziałyśmy z owych 'tips') wizę kambodżańską. Byliśmy twardzi. Skoro nie chata to zaprowadzono nas do Konsulatu Kambodży. Wyglądał ten pałacyk jak ambasada. Złote, wielkie, efektowne napisy przy wejściu, architekura może niewyszukana szczególnie, ale była w ogóle, bo poza tym jednym budynkiem, w promieniu ... długim nie było nic, co by miało szansę mieć architekturę. Do teraz mnie zastanawia, jak im się opłaca trzymać taką CHATĘ, no ale może są turyści, którzy dają się nabrać. A jak już dadzą to smutna sprawa, bo wiza wyrabiana poza jedynym miejscem odpowiednim do tego - czyli granicą państw - kosztuje (zamiast oficjalnych 20 USD) 50 USD. I taki niesmak pozostaje. Większy niż nasz, my postanowiliśmy byż niezależni. Uzależnić się do własnych nóg.

Ta nieprzyjemna historia zraziła nas do tuk-tuka na długo (może nie tak bardzo, Kambodża jest cool!:)), zatem podziękowaliśmy za wspólpracę i ruszyliśmy do granicy na nogach. Z plecakami, jak turyści. Prawdziwi. Jak być powinno!

Po parunastu zaledwie minutach byliśmy już na granicy. Nieufni. Szkoda, że ten uroczy pan w różowej koszulce ze strefy granicznej nie ma sznasy tego co piszę czytać. Heh, bo jescze raz bardzo go przepraszam za te wyrazy nieufności. To przez jego kolegów zza granicy. Pan w różowej koszulce zatem to był bardzo miły pan, z którym - choć wkurzał mnie setnie, bo bałam się znów zostać oszukana - przeprawiliśmy się do Kambodży.

Cywilizacja jednak.
I nie jestem na końcu świata, gdzie nie ma elektryczności : ( Choć nie tracę nadziei na przygody w Pnom Pehn. Droga do Siem Reap i Angkor Wat nieodbiegała standardem od naszej A7. Czyli pasmo w jedną, pasmo z drugą. I przyzwoite pobocza. I jabłek nikt na poboczach nie sprzedaje. Ani bananów, te - jak i papaje, mango, liczi itd. (ah, tu jest dla mojego podniebienia istny raj!) - sprzedaje się w dużych liczbach, owszem, ale poza szosą. No i tu wiadomo, do czego służy klakson w samochodzie. A nie tyle wiadomo, do czeho służy, co służy. Do trąbienia! Na 'haj', na 'baj', na 'wymijam', na ludzi w ogóle. Dobrze, że nie na każde stworzenie, bo całą drogę towarzyszyły nam liczne krowy i bawoły (wychuuudzone, że hej!), pasące się na polach wzdłuż drogi, więc klaksonowej orkiestry nie byłoby końca.

Angkor Wat by afternoon.

Przepięknie. Nie mogę się doczekać jutra. Dziś zaledwie liznęliśmy uroku słynnych świątyń, najbardziej rozległego kompleksu świątynnego na świecie. Wrażenie robi wszystko. Przemiły tuk-tuk :] (nie to co zachłanny, zakłamany, ahhhh, tuk-tuk z Tajlandii jeszcze) - sprawa numer 1. Także w tym gąszczu atrakcji, które czekają na przybyszów do Angkor, jest się skazanym na rykszarza. Ponadto, cudowne otoczenie - czyściutka fosa wokół głównego watu, czyli świątyni (nie przypuszczałam nawet, że w tej części Azji można się czegoś takiego spodziewać - po ty jak zobaczyłam wczoraj rzekę w Bangkoku [...] - a że coś takiego naprawdę jest!? n i e d o p o m y ś l e n i a!!). Oczywiście sama świątynia - jedna jedyna dziś - była oryginalna, tak bym ją określiła. Kamienno-ceglane bloki, bloczki, bloczyska poukłdana w charakterystyczne święte budowle, dotychczas znane mi tylko z filmu o "Tomb Rider". Dziś dotknięte, są, swoim urokiem kuszą, ogromem intrygują, niepowtarzalnością cieszą oko, wiekiem i historią zaskakują. Jutro ich przeszłość poznam dokładniej i opiszę tu. Na razie pięć z plusem.

Friday, July 10, 2009

R.I. ... Peace ?

Świętej pamięci Michaelowi Jacksonowi w ostatnich dniach - oczywiście! - towarzyszy ta piękna prośba wygłaszana przez miliony - Rest in Peace... Zresztą, czy pamięć taka święta to kwestia równie dyskusyjna jak - mniej chyba jednak dyskusyjna! - sprawa spokoju, w jakim ma pozostać król popu, dla niektórych jedyny król z prawdziwego zdarzenia (co tam Aleksander Macedoński, nasz Kazimierz Wielki, czy nawet Król Lew). Jednego dnia widzę na pierwszej stronie amerykańskiego tabloidu "Rest in Peace MJ", drugiego czytam sowicie okraszony odpowiednimi zdjęciami (ah, ten urok brukowców) artykuł o niechwalebnej przeszłości króla. Peace? R.I.P. to widocznie po prostu droga do uniknięcia pisania, wymawiania, dobierania tych trudnych słów; "zmarł", "zabił się", czy - bardzo odpowiednich w przypadku Jacksona - "Thriller is over"... Ale wiadomo, siła marketingu to sprawia, że słowa wypowiadane pod wpływem emocji, przeczą rzeczywistości, którą ich autor opisywał, niudolnie, ale trudno mieć żal do dziennikarza tabloidu za to, że pisze niewinne głupstewka. "Te słowa są pisane dla pieniędzy", parafrazując Ciechowskiego. No ale nie na tabloidach historia się kończy. Potęga i atrakcyjność tabloidu, tabloidyzacja mediów - prawie - wszytskich. Wywlekanie - zmarłemu, nie zmarłemu; ta drobna różnica nie robi znaczenia - jest jak ciepła bułeczka. Każdy się skusi. Zmarł król, dowiedzmy się o nim czegoś, przypomnijmy sobie, co zrobił dobrego, co złego, co spsocił - bo na pewno spsocił, bułeczka musi być CIEPŁA!! - aby ważyć 40 kilogramów (jakie te 40 kilogramów Jacksona jest pociągające, tajemnicze i w ogóle!) , aby spać z małymi chłopcami, aby tak drastycznie zmienić wygląd, aby wybudować słynny Neverland, aby poruszać się jak... Michael Jackson.

Napisać R.I.P. to nic, trzymać się tego... niewykonalne?