Sunday, July 25, 2010

Buźka z Chin for all!

NO miau, NO hau!!

W tej cześci Chin, gdzie teraz jestem, pogodę można by określić tak oto: w kratkę. Słońce, deszcz, słońce, deszcz. Przecinki tutaj oznaczają dwie godziny, czasem jedną, a nawet pół czy kwadrans. Pewnego dnia mijającego tygodnia kratka była rzadka. Lało pół dnia. Takie szare pochmurne dni sprzyjają albo wyjściu do kina, albo siedzeniu i czytaniu książek, albo oglądaniu fimów na DVD, albo pisaniu, albo spaniu. Albo gotowaniu. Byłyśmy cztery w apartamencie. W lodówce poza zgniłym pomidorem, resztką czekolady i keczapem, miałyśmy dwie główki kapusty. Ostatecznie można było wyjść do sklepu, aby dokupić coś do tej kapusty i zrobić nieco bardziej treściwe danie. Bo jak kapusta, to musi być BIGOS. Opowiedziałam dziewczynom o bigosie, polskiej tradycyjnej potrawie świątecznej i już mogłam tylko oglądać jak cieknie im ślinka. Wracając do ewentualnych zakupów... Średni pomysł. Właściwie... a. zmokłybyśmy, b. co dokupić?? Grzyby, które wyglądają tu jak kawałki kory obłupane z jakiegoś starego dębu (chińskiego zapewne i na dodatek!!), cebulę (okej, ale z uwagi na klimat tutejszy - czyli powietrze stojące w miejscu nawet w czasie ulewy, i na brak okapu w kuchni, nikt nie zdecydowałby się na takie „ostre” - także w zapachu - gotowanie), mięso??. O nie, bigos przyrządza się z wieprzowiną, wołowiną, ewentualnie drobiem. A tu w sklepie ciężko się dogadać. Ponadto wiemy, z czego słynie kuchnia chińska. Miał, miał, chau, chau. Bigos z mięsem z psa i kota to już nie bigos. Po licznych przemyśleniach moich, Marii, Maji i Mariny pozostałyśmy przy bigosie w wersji models fit, diet and light. Czyli kapuście z patelni. To pewna wersja.

Raz lało, jak tylko w tropikach potrafi, a raz nie było wody bieżącej. Cóż, widziałam miejsca, gdzie to stan permanentny, i myślałam wtedy dużo na temat nieposiadania wody. Wizja przerażająca. Zadzwoniłam do naszej agentki i spytałam, kiedy można spodziewać się wody. „Wieczorem” - odpowiedziała, jak gdyby nigdy nic. Chciałam więc wrócić do łóżka i z książką spędzić kilka najbliższych godzin, brudnych nieco. Po paru minutach dostałam wiadomość, że jednak mam jeden casting. Buzię umyłam wodą mineralną. Zęby też. A włosy?? Niewiele myśląc, zeszłam do „salonu fryzjerkiego” (brzmi zbyt, o wiele zbyt, dumnie niż to w rzeczywistości wygląda, stąd cudzysłów!), który mieści się na dole naszego budynku. Mieli wodę. Pokazałam „fryzjerowi” (uwaga jak wyżej), że chciałabym, aby mi umył włosy. Skierował mnie na leżący fotel, pokryty słomkową matą, na końcu którego była „fryzjerska umywalka” (wiadomo...). Zapowiadało się strasznie. Było bosko. 40-minutowy masaż głowy i karku, czyniony przez przemiłego chińskiego chłopaczka. Uśmiechał się, coś próbował mówić, ale nie chciał po chińsku, więc wyszło trochę - przepraszam za brutalność opisu - jakby głuchoniemy próbował coś powiedzieć. Jedna próba mu zresztą wyszła. Powiedzmy. „You is model... good”. Rozczulił mnie. A „koszt” całego zabiegu? 15 RMB czyli 6 złotych. Dostał 20. Nie potrafiłam inaczej.

Thursday, July 22, 2010

W przypływie wolnego czasu, czego zupełnie się nie spodziewałąm (czyżby Chiny się zmieniały?), wybrałam się dziś do największego centrum podrób na świecie. Bardzo interesowało mnie samo zjawisko ogromnego targu, na którym można kupić od ręki lub zamówić i potem kupić każdy model: torby, butów, czapki, skarpet, portfela, pierścionka, bransoletki, naszyjnika, walizki, teczki I TAK DALEJ każdej luksusowej marki: Louis Vuitton, Burberry, Guess, Prada, Omega, Ralph Lauren, Polo, Kenzo, Bulgari, YSL, Gucci I TAK DALEJ. Zjawisko imponujące, i o to uczucie raczej chodzi. Nie o to, aby się obkupić w te wszystkie cudeńka, bo trochę niesmak pozostaje. Oryginalna podróba jest OK, wymarzona też OK, ale człowiek-jedna-wielka-podróba (jak Chinka-elegantka, do dyskoteki dumnie zmierzająca wieczorową porą) nie jest OK. Wracając do tego centrum handlowego. Luohu Shopping Center, bo tak się nazywa, mieści się tuż przy jednej z największych stacji metra, autobusów i pociągów w Shenzhen. Łatwo tu dojechać z Hong Kongu, co odgrywa ważną rolę, i do czego wrócę. Luohu to 5 gigantycznych pięter stoisk z wyżej wymienionymi dobrami, jak i elektroniką. Mają iPhone 4 w wersji, której w oryginalnym wydaniu jeszcze nie pokazano. Ale Chińczycy są szybcy i wiedzą wiele, i wyprzedzili Amerykanów. I tego się bójmy, to tak w ogóle dotycząca wielu spraw i Spraw uwaga. A jeśli czegoś by nie mieli - tyczy się to zarówno ciuchów, akcesoriów maści różnej - damskich, męskich, jak i sprzętu elektronicznego, to nie mają tego dziś. Bo co robi Chińczyk, kiedy nie pracuje? Pracuje. Luohu jest czynne od 10 rano do 21-22, tak by pozostałe 12 godzin można było spędzić na szyciu, przeszywaniu, majsterkowaniu, skręcaniu. Jednego dnia zamawiamy, następnego odbieramy. Byłam świadkiem takiego zamówienia. "But be nice and come to me tomorrow" - lojalność wymagana. Choć o zaliczce mowy nie było. Chińczyk, u którego zamówienie złożono, cieszy się samą nadzieją, że klient wróci na następny dzień, że to nim się zainteresował, a nie kimś z pozostałych stu czy dwustu sprzedawców, no i że będzie miał co robić w nocy. Chińczyków chyba bardzo przeraża myśl o wolnym czasie. Ot, taki wniosek. Wracając do połączenia przystępnego z lotniska w HK do Shenzhen. To jest wszystko bardzo dobrze pomyślane. Amerykański biznesmen z bożej łaski, ląduje rano w sobotę w HK, by około południa zacząć robić zakupy w Luohu. Kupuje, kupuje, zamawia, zamawia, zje po chińsku, poczuje trochę klimat, uwierzy że Chińczyków rzeczywiście jest półtora miliarda (ja w to wierze, mam cały czas wrażenie, że otaczają mnie ich miliony, mnie jedną, tu, w zachodniej części Shenzhen, gdzie mieszkam!), przenocuje w eleganckim hotelu obok centrum handlowego (to też dobry biznes taki hotel tam), w niedzielę rano wróci do Luohu, odbierze iPhona 4, którego jeszcze nie ma, i inne gadżety, ciuchy, pierścionki Tiffany'ego i uda się na hongkońskie lotnisko. Wróci do wsi pod Chicago i już w poniedziałek zacznie zarabiać, to co wydał, i wiele wiele więcej, bo nikomu nie powie, że tę oto torebkę Gucciego kupił za 2 dolary. Dobremu znajomemu sprzeda za 10 dolarów (na eBayu będzie próbował za 30 i pewnie mu się uda) i i tak usłyszy tonę słów wdzięczności. Taka fajna ta torebka. Za takie śmieszne pieniądze. Teraz można się pokazać. God bless China.

PS. Nie, Chiny się jednak nie zmieniły zbyt wiele przez ostatnie trzy lata, od 2007, kiedy tu spędziłam parę tygodni.

Sunday, July 18, 2010

Chiny!

Pozdrawiam Wszystkich z Chin :)
Biedni ci Chińczycy, nie mają Facebooka. I nie mogą pisać notatek na blogu serwera blogger.com, chyba że przebywają w bardzo szczególnych miejscach, takich jak ja teraz. Jestem mianowicie w barze hotelu Shangri La, który mieści się niedaleko mojego apartamentu. Tu wszelkie blokady na strony zakazane są usunięte. Ciekaw, co zrobiłby Hu Jintao, najważniejsza osoba w państwie - przewodniczący ChRL, gdyby się o tym dowiedział??
Czekam na pomysły :-) Do wygrania typowy prezent z Shenzhen. ;-))

Friday, July 16, 2010

Jeszcze nie z Azji, z Finlandii, gdzie mam międzylądowanie. A notatka w ogóle nie o Azji, nie o Helsinkach, tylko o Warszawie. Wiecie co by się stało gdyby mi wczoraj odcięli ciepłą wodę??
Nic.
Upał w Polsce (38*C pokazywał mój samochód, więc co czuło ciało?!?!, ehhh) jest warty odnotowania na tym źródle wspomnień, wpisów ważnych, historii mojego życia :-)

A poza upałem jest w Warszawie open air. Opener salon luksusowych samochodów. Opener bo na świeżym powietrzu i opener bo otwiera oczy na inny świat. W takim sensie, że przyzwyczajeni jesteśmy raczej do Skód, Opli i Fiatów:-] jeżdżących po polskich drogach. A nie do Astonów Martinów (tak rzadko się o nich mówi w polskim języku że nawet odmiana tej nazwy nie jest oczywista i zapewne się pomyliłam, ale to już pozostawiam mojej Mamie do weryfikacji...), Porsche, najbardziej luksusowych Mercedesów, Lexusów i BMW. I wszystkich innych. Jaguarów, Audi, Maserati, I TAK DALEJ.
Mówię o ulicy Żurawiej. Fajny salon. Ale następnym razem odwiedzę go na piechotę, bo w swoim WOZIE czuję się tam nieco nieswojo :P Ah, no i założę jakieś bardzo markowe szpile, jak będę tam szła. Albo chociaż ich podróby. Z Chin.
Dobra, lecę do Hong Kongu. Miss Czechowska kindly asked to the gate 37. uhh.. PAAAAAAAA

Wednesday, July 7, 2010

Azja znów.

Za trochę ponad tydzień Chiny. Kiedy przeglądam notatki z tego bloga, zauważam, że najbardziej zirytowane opisy rzeczywistości tworzyłam właśnie będąc w Shenzhen 3 lata temu. Czyli nie będzie łatwo? To gniewne podniecenie bierze się bowiem z wkurzającej mentalności Chińczyków, trudnej pogody, bałaganu na ulicach, ciężkiej pracy też. A może coś przez te 3 lata się zmieniło? Oby. Liczę na umyte ulice, na to, że ludzie się na nich nie odżywiają, nie załatwiają... Z drugiej strony, od strony antropologicznej, ciekawie jest obserwować tak inną kulturę. I tym razem postaram się nie kłócić cały czas i o wszystko, i na każdym kroku, ze sprzedawcą, taksówkarzem, fryzjerem w pracy, itd itd itd... Zgoda buduje, wiadomo, tyle się tego nasłuchałam w ostatnim miesiącu, że już inaczej chyba nie będę potrafiła??? ;)
Wracając do pogody - upały w Pekinie (a to w skali całych Chin, nie mówię o Azji Południowo-Wschodniej!, niedalekie od HK miejsce) ostatnio osiągają rekordowy poziom. Czyli będzie 35*C, będą straszliwe burze, co prawda tropikalne, ale to tylko ten epitet dobrze się kojarzący, sprawia że lepiej myślimy o takiej "egzotyczne"j pogodzie. W rzeczywistości pracować w takich warunkach, zwiedzać zresztą też, jest całkiem męcząco! To kolejny aspekt obrazujący klimat, nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, państwa o największej liczbie mieszkańców na świecie.
No i wracamy do pozytywów. Jasny punkt mojego wyjazdu to 5 dni wakacji w Hong Kongu, podczas których mam zamiar lepiej poznać to najbardziej zaludnione miasto na świecie, a ponadto odwiedzić Makao, byłą kolonię Portugalii, podobno bardzo romantyczne miejsce, gdzie czuje się południową Europę bardzo wyraźnie. Będzie mi tego trzeba...

Monday, July 5, 2010

Nad polskim morzem nie byłam ze sto lat, a dłużej niż parę godzin - dokładnie pięć. Czyli wiele zapomniałam. A właściwie nie znałam. I niespodzianka była fantastyczna, kiedy znalazłam się w polskim Saint Tropez, czyli Sopocie. Ktoś by powiedział, że każdy ma takie St Tropez na jakie sobie zasługuje, ale Sopot naprawdę dostaje ode mnie 5. Za Monciaka, pyszne śniadania, oishi sushi, boskie molo, piach jak mąka, w tych dniach słońce piękne i wszystkie bezcenne chwile spędzone tam! Świat. To się czuje w Sopocie. Co innego czuje się kilkadziesiąt minut drogi samochodem stamtąd. Włodysławowo Władkiem zwane. Już inny klimat. Też dosłownie. Nie będę pisać, kto tam jeździ i jak bardzo są to różni ludzie od tych w Sopocie, bo niech każdy sobie jedzie tam gdzie chce i spędza wakacje (to w Sopocie) czy wczasy (to we Władku) tak, jak chce. Klimat... W Sopocie czuje się miasto, nawet wieczorem, na plaży, gdy chłodek ogarnia. We Władysławowie czuć tylko morze, morze, morze... Plaża jest szeroka i długa jak pas startowy dla jumbo. Cudo. A patrzcie, jak tam słońce zachodzi...


Czyli czujecie, o co chodzi. Ale zanim się tam będzie, będzie trasa Siódemką zwana. Chiny, Kambodża, Wietnam. Tam trasy są lepsze. Bo nawet jak jest jeden pas to na tyle szeroki, że i krowa i obładowany po bokach że hej motor, i stara ciężarówa w jednym rzędzie jechać mogą. Czyli jest to "trzypasmówka". U nas jest solidne pobocze, i się przydaje, o ile nie ma na nim targu z jagodami i pysznymi czeresienkami. Wtedy jest niebezpiecznie. Podwójnie. Dlatego będę trzymać Komorowskiego (fajny prezent miałam na urodziny, bardzo fajny!) za słowo, że 1000km autostrad będzie. Bo póki co to na około 400 km, które dzielą Warszawę od Trójmiasta, jedynie 80 jest autostradą. To gdzie te drogi, które dotychczas budowali, budowali, budowali...??? Przecież z Warszawy jedzie sie albo nad morze właśnie, albo w góry, a Katowicka może ma 2 pasy w jednym kierunku, ale pobocze już marne, okupowane zresztą przez dupencje leśne, a fale na nawierzchni porównywalne do morskich, z tą drobną różnicą, że są dziełem tirów. Ciężkich, po rozgrzanej trasie jeżdżących.

Gdańsk i my, i remontowany kościół mariacki w tle :)

Jeszcze zachód słońca...


Nie tylko Komorowski ucieszył mnie 4. lipca... :*