Sunday, November 20, 2011

Praca jak marzenie

Pierwsza edycja za nami. Właśnie wypisałam ostatnie adresy na kopertach ze zdjęciami, dzięki którym fani Marysi zdjęć, artykułów, całej podróży, a w gruncie rzeczy Marysi w ogóle, bo cenić ją trzeba za milion rzeczy, pomagają organizacjom w Azji i Afryce. To ponowne oglądanie zdjęć z Indii, Nepalu, Ugandy, Alp i Nowego Jorku było brzemienne w skutkach. Tyle emocji i dla mnie to jest. Ale popatrzmy:




Ja ryczę. Zwłaszcza kiedy się dowiaduję od Marysi, że ta chora dziewczynka, której pomagała w Ugandzie, zmarła kilka tygodni po Marysi powrocie z Afryki, to wtedy nic nie pomaga. Nie jest też łatwo, kiedy czytam na Marysi blogu, że przecież całego świata nie zbawi. I czuję jej wątpliwości. Czy to, co robi ma sens. Staram się pisać to, co mama podpowiada (nieraz razem czytamy bloga Marysi, i płaczemy, pamiętam to, jak dziś: http://www.myfinepix.pl/pl/blog/310324/291540), że uratować każde życie, to jakby zbawić cały świat. A co jeśli to życie umiera.

Cała rekrutacja na stanowisko Fotopodróżnika to wiele różnych emocji. Począwszy od listopada 2010. Już film promujący akcję gotowy, wkładamy na Youtube i puszczamy w świat. Nie! Ladies and Gentlemen napisane z błędem. Poprawiamy. Start akcji. Trzeba kilka banerów powiększyć, kilka dodać. Pierwsze zadanie jest wykonywane do 9.01.11. Zdjęcia, które uczestnicy wgrywają do MyfinePix w ramach pierwszego polecenia, strasznie mi się podobają. Kilka zapada w pamięć.




Miłe głosy. Że jaki to fajny pomysł ten Fotopodróżnik. Na forum MyfinePix zaczyna się marzenie. Poleciałbym tu i tu, a zdjęcia zrobił temu i temu. Albo nie, albo tak, albo tam, albo tu. Polska, Europa, Azja, Polinezja. Są oczywiście słowa krytyki, że co to fatalny pomysł. :) I tutaj też pojawiło się kilku bohaterów. Moich nocnych koszmarów!

Lata 90. Pojawiają się fora internetowe, na których najłatwiej obsmarować kogoś i coś. Bogusław Linda czyta o sobie i na dwa lata wycofuje się z aktorstwa. Cóż, my wycofać się nie mogliśmy, bo kiedy niewygodny (często pozornie tylko) wątek na forum żyje swoim życiem, to jest dopiero bałagan. A rekrutacja trwa, są tacy, którzy razem z nami tłumaczą, że to nie jest tak, że prowadzimy sobie jakiś konkurs, a w podróż marzeń i tak pojedzie Joasia Cz. i Krzysztof Powolny. No to było dla nas najzabawniejsze. Natomiast ja wiedziałam, że to się uda, nie sądziłam tylko, że fotopodróżnik będzie aż tak niesamowitym człowiekiem. Takim, który z dotychczasowych konkurentów, ujmując ich za serce, stworzył wielkich fanów swojej wyprawy.
Naprawdę wielkich. Kiedy kilka dni Marysia nie pisała nic w swoim profilu na MyfinePix, będąc np. w Ugandzie, dostawałam maile od jej czytelników: Czy wiemy, co się dzieje z Marysią? Dawała znak życia? Czy to jest kwestia braku dostępu do Internetu?
Wszyscy żyliśmy podróżą Marysi. Sam fakt, jak wiele przyszło osób na wernisaż wystawy zdjęć Marysi, jak wiele ludzi zaangażowało się w pomoc organizacjom Stop India i Bringing Hope to the Family, które Marysia odwiedziła, i których podopiecznych losy opisała, świadczy o mocy naszej Fotopodróżniczki. To niesamowicie uskrzydlające. Ale czapki z głów dla Marysi. Linki do bardzo, ale to bardzo ujmujących reportaży:
http://www.myfinepix.pl/pl/blog/310324/286379
http://www.myfinepix.pl/pl/blog/310324/319066

Już 5 grudnia druga edycja Fotopodróżnika. Jestem gotowa na nowe emocje, a o Podróży Marzeń Marysi Brzezińskiej będę pamiętać do końca życia :)

Sunday, November 13, 2011

Singapur

Jest szaro, jak to bywa często w listopadzie w Warszawie, tak więc przenosimy się do Azji :) Tradycyjnie. Oglądam zdjęcia z wakacji i stwierdzam najpewniejsza siebie, że to

i to

to jest to. Przeoczywiście gdzieś bym czmychnęła, póki co do komputerowego albumu ze zdjęciami z wakacji i wspomnień.

Singapur. Tak się cieszyłam na notatkę o tym miejscu, a tu nagle jak przyszło co do czego, to myślę, że wrażenia z pobytu tam są jakieś nieuchwytne.

No to może tak.
1. Dzięki Mamo, że mnie tam zabrałaś :-*
2. Jeśli myślisz, że tylko Tokio jest czystą, pachnącą i uporządkowaną enklawą w Azji, to się mylisz :)
3. Gdyby jednak Singapur był miastem w Japonii, byłby mniej kosmiczny może (nie chodzi mi o te budynki, które poniżej zobaczycie, ale o dziesiątki tabliczek z zakazami i groźbami, np. Cycling in this area - 1000 $), a jego wizerunek bardziej by odpowiadał sąsiednim miastom. A tak - jest sobie ultraczysty Singapur, ale już Kuala Lumpur, w gruncie rzeczy miasto obok, jest brudne, a wyjątek stanowi centrum, gdzie są słynne wieże i wielu biznesmenów.
4. Co tam Waldorf Astoria, najbadziej bajeczne Four Seasons, czy hotele, gdzie gośćmi mogą być tylko Hollywood VIP...

5. Hotel, o którym mowa, ma taki basen, że myślisz, że zaraz spadniesz i sie zabijesz. Basen jest tam, gdzie palmy. Widzicie? Jak już wspominałam na Facebooku, myślę, że w kosmosie jest normalniej :)

6. Tak to wygląda mniej więcej. I jeszcze nikt nie wypadł. Wszystko przed nami.

7. Żyjemy w świecie obrazków. Popatrzmy jeszcze.





8. Na skromną kolację zabierz 100 Euro.
9. Uważaj na Chińczyków. Dotarli i tu. I żeby nie wiem gdzie dotarli w takim razie, mentalnie pozostają spryciarzami z zatłoczonych fabryk. Oszukali nas w knajpie. Starałyśmy się zlekceważyć fakt, może utwierdzić w wygodnym i stałym przekonaniu. Wreszcie, musiałyśmy ...lecieć na samolot:) Zdecydowane unlike.
10. To się nazywa wykorzystać dosłownie k a ż d y skrawek ziemi i jeszcze więcej.




11. Jednak Azja! Te misie tu nie pasują :)

12. Mieszkańcy mniej lub bardziej stali są arcyzadbanymi ludźmi i mnóstwo ich biega po moście ze srebrną instalacją, którą widać na panoramie powyżej.
13. Nie muszę wspominać, że te świetne panoramy zrobił aparat FinePix HS20 Fujifilm.
14. Wracam zdecydowanie. Najchętniej w drodze do Australii!

Pozdrawiam już trochę bardziej kolorowo! :)

Thursday, November 10, 2011

Co za dzień!

Co za dzień. Wstaję o 5.20, żeby przeczytać tekst na lekcje. Okazuje się, że tak mało wiem o sztuce na początku XX wieku, skoro mam wątpliwości, czy Picasso to espresjonizm, czy nie. Ale plama, mama krzyczy, gdy wybiegam do szkoły: "Picasso do końca był kubistą!!!!". OK, trudno, buzi. Aha, zanim wybiegam, otwieram komputer. Czekam na mejla (miłego i zagranicznego;)), dostaję za to kilka takich oto: 50 procent zniżki na kurs origami (??), kuchnię gruzińską i depilację laserem. What? :) Nic to, ja już tylko myślę o ekspresjonizmie. Depilacja laserem spływa po mnie rodośnie.

Mogłabym tego wszystkiego nie pisać, ale myśli przeleję na papier, to może się ich pozbędę. Ekspres w domu zepsuł się. Jestem w okolicy uniwersytetu 15 minut przed ósmą, więc idę do kawiarni. Nic specjalnego, Coffee Heaven w Bibliotece. Zamknięte. Poczułam się dziwnie. Tyle kawiarni (otwartych od 6.30!) po drodze, ja wymyśliłam tę i jest zamknięta! Isn't it ironic, jak to śpiewała Alanis Morissette. Wracam do samochodu i zostaję wystraszona! Ale od razu widzę, że miło zaskoczona raczej. Spotykam starą dobra znajomą. Nie mamy czasu się spotkać, każda pracuje, po dwa kierunki, bla bla. Przypadek jest najlepsza formą przymusu. Idziemy do kawiarni otwartej (nazwa brzmi fajnie: Rue de paris, szkoda, że brak czasu, żeby usiąść). Każda mówi o sobie (jak w szkole na pierwszych lekcjach: przedstaw się...) po 5 zdań. No jasne, jakbyśmy przedwczoraj były na kolacji i długich pogaduchach. Kocham ten typ znajomości, a ile się czasu oszczędza. Głupi żart. Każda do swojego samochodu. Asia po książki, ja podjeżdżam do Wydziału Dziennikarstwa. I kolejna przykra sprawa. Co za relikt przeszłości ten wydział. Dzisiaj go nie lubię. W sali gorąco. Schodzę z powrotem do szatni. Jest wieszaczek? Jest. Ale na marynarce już nie? Nie. Ale nie spadnie, a jak spadnie moja strata. Nie ma wieszaczka, nie zawieszę.

8.03 jestem w sali. Zaczynamy zajęcia od ankiety dla przyszłych dziennikarzy. Wczoraj już taką wypełniałam. Dzisiaj nie muszę, w ogóle powinnam nie musieć, bo dziennikarzem nie jestem, a Wydział Dzienniakarstwa szkoli też z Public Relations, Stosunków Międzynarodowych, nie wspomnę o socjologii.

8.20 - możemy zacząć lekcje. Ma być fajnie, bo balet pani pokaże z rzutnika, chcąc nieprzekonanych przekonać do tej formy sztuki, albo do sztuki na początku XX wieku. Ale nie możemy zacząć jednak, kolejne osoby się spóźniają nawet o 40 minut (i są wpuszczane przez panią; zarazem pani się wkurza - nie rozumiem:)).

Potem było ładnie. Zakończę tak, jak pani - Czytamy "Radosną wiedzę" i mówimy życiu TAK! Na przekór ;o)

Saturday, October 22, 2011

Sushi - historia i praktyka.

Najpierw zdjęcie najlepszego sushi, jakie jadłam. To było w Nikko, świętym mieście szyntoistycznym, znajdującym się na wyspie Honsiu.


Może niektórzy nabiorą dystansu do tego niesamowitego posiłku jakim jest sushi i fascynacji nim, może niektórym jeszcze bardziej zacznie smakować. Oto sushi, typowo japońska specjalność.

Sushi to, historycznie rzecz ujmując, pożywienie biednych rybaków japońskich. W kraju, gdzie jest tak mało miejsca, o uprawy ciężko. W Japonii rósł zawsze jedynie ryż. Z hodowli kraj też nie słynie. Ale z połowów ryb słynie. Połowów na wodach oblewających blisko trzy i pół tysiąca wysp japońskich. Oraz połowów poza Krajem Kwitnącej Wiśni. Na całym świecie spotyka się statki pod japońską banderą, polujące na najlepsze tuńczyki i łososie. Dzięki takim rozwiązaniom, na przykład, całkiem nieźle mają się Malediwy. Na wody tych, z kolei tysiąca dwustu, wysp także dopływają Japończycy, spore pieniądze płacąc za możliwość połowu tuńczyków. Ale warto.

Wracając jednak do historii sushi. No właśnie, tak się narodził ten specjał. Ryż, a dużo ryżu akurat jest w Japonii, plus ryba (dwa jedyne składniki, których tam zawsze było pod dostatkiem), i sushi gotowe. Bo sushi to - oryginalnie - to, co my nazywamy nigiri. "Ryżyk" z cienko (lub grubo, i tak lubimy) pokrojoną rybą na wierzchu. Pomiędzy wasabi. Nabieramy pałeczkami (hashi-jap.), maczamy ryż w sosie i jest pysznie. I niech tak pozostanie, mi też smakuje, natomiast powinno być inaczej. Idealnie zrobione nigiri to jedność, a maczać powinno się rybę. Ryż to jest taka ciekawa instytucja w krajach azjatyckich, która jest święta jak krowa w Indiach, Ciało Chrystusa w naszej kulturze, i Coca-Cola do posiłku w Ameryce. Ryż należy spożyć do ostatniego ziarnka (grzechem jest zostawić kilka ziarenek w sosie sojowym, co nam się zdarza, gdy mak się rozpadnie), i nie moczymy go w sosie. Tzn. moczymy, i tak jest pysznie, ale Japończycy nie moczą. I też im smakuje, nie mają wyboru. Tak mówią normy kulturowe. Nie będę się w to wgłębiać, ale pewne zachowania Japończyków, na które wpływają czynniki kulturowe, imponują mi bardzo.

Czyli sushi to nigiri. I śmieją się z nas, kochających sushi-maki z awokado, majonezem, wołowiną, a mam nadzieję, że o truskawkach zawiniętych w ryżu i nori nie wiedzą. Albo niech wiedzą, ale niech wiedzą też, że każde społeczeństwo potrafi wszelkie obce wzorce zaadoptować, tylko na swój sposób. I wtedy jest fusion, i można dużo pieniędzy w restauracji z tego typu potrawami zostawić. Western style sushi - tak nazywają to Japończycy. My ich sandwiche, owszem z tostowego pieczywa i z serem, ale też... noodlami lub ryżem, nazwiemy eastern style. I wszystko się elegancko zamyka. Jest globalizacja i w każdej sferze kultury, także kuchni, to widać.

Globalizacja na tej płaszczyźnie przejawia się w Warszawie, na przykład, w tym, że mamy około 300 restauracji, serwujących sushi. I tylko, przechodząc już do praktyki, zachęcam raz czy dwa razy pójść do restaucji z sushi, gdzie można obserować, jak panowie kucharze zawijają sushi. Ale nie gadamy przy barze, tylko patrzymy. I uczymy się, i robimy takie delicje (nie wedlowskie) w domu. Zabawa z ryżem jest przednia.

Kilka wskazówek ode mnie. Przede wszystkim, sushi robi się naprawdę szybko. Zapewne (!?) nie dłużej niż gołąbki, porządne schabowe w panierce z ziemniaczkami i kaputką. Ryż: kupujemy ten do sushi. Na szklankę ryżu (przepłuczmy go minutę w wodze, na drobniutkim sitku) - 1,1 szklanki wody. Na cztery osoby 2 szklanki w zupełności wystarczą. Wsypujemy wypłukany ryż i wodę wlewamy do garnka. Na wierzch koniecznie pokrywka. I na pełnym ogniu do zagotowania. Dobrze, jakby pokrywka od garnka była przeźroczysta, bo pokrywki nie można zdjąć jeszcze jakiś czas. Więc po zagotowaniu, nie zdejmując pokrywki, 10 minut gotujemy ryż na małym ogniu. I zdejmujemy z kuchenki. Czekamy około 20 minut aż wystygnie. Kroimy składniki. Co chcemy, jak przeczytaliście powyżej. Do miseczki, osobno, wlewamy ocet, nie musi być ryżowy. Ja czasem nawet biorę winegret. Kiedy ryż ostygnie, zdejmujemy pokrywkę od garnka, na macie do robienia sushi kładziemy nori, gładką stroną na zewnątrz. Maczamy ręce w occie (żeby ten tak zwany 'sticky rice' nie przylepiał się), bierzemy garstkę ryżu i nakładamy na nori, tak aby około 1,5 cm na górze płatka zostało puste. Jak na rysunku:


Ważne jest to półtora centymetra, aby w efekcie mak wyglądał ładnie, jak kółeczko; miał dookoła całego "nadzienia" tyle samo ryżu. Mi do ideału zapewne daleko, dlatego idźcie najpierw do Sushi Zushi (ul. Żurawia, Warszawa).

Nakładamy co chcemy. I zawijamy, nie używając maty na razie. Jedynie, kiedy "rolka" jest już zwinięta (zdjęcie poniżej), dociskamy ją, okrywając całą matą. Dlatego mówiłam, że warto udać się do restauracji sushi, gdzie widać kucharzy, aby dokładnie przekonać się, o co mi chodzi.


I kroimy na maki. Radzę, aby używać noża z małymi ząbkami, i co dwa maki przecierać nóż szmatką. Do tego dobry Riesling i macie to, co ja jeść (i pić) lubię najbardziej! :) Itadakimas! (bon apetit-jap.)

Thursday, October 6, 2011

Ocean wakacyjnych wspomnień - część 3.

Słodka i urocza, prawda?

Zdjęła beszczelnie okulary z mojej głowy i je zniszczyła! Tam, gdzie człowiek i małpa, tam agresja. Taki mam wniosek po pobytach w kilku miejscach na Bali. Jednym z nich jest świątynia Ulu Watu na południu wyspy. Świątynia dla wiernych, miejsce zamieszkania (ze świetnymi warunkami), dla dziesiątek małp. Piękne zachody słońca kuszą. Jedziemy.

Przed wejściem kupujeme bilet, dostajemy sarong (przepraszam za uproszczenie, sarong to pareo, koniecznie trzeba je mieć odwiedzając hinduistyczną świątynię). Miejscowa dodatkowo uprzejmie informuje, że trzeba uważać na aparaty, okulary i inne rzeczy, które nosimy ze sobą w świątyni, bo małpy potrafią odwiedzającego okraść. Aparat OK, jedzenie też. Ale okulary? Nie chciało mi się wierzyć w sens wszystkich tych ostrzeżeń. Tym bardziej, że zaraz potem ta pani zaproponowała nam indywidualny tour po świątyni, i dodała: „very cheap missy“ (wrrrrrrr). No tak, chce zarobić, stąd ta troska. My dziękujemy jednak.




Spacerujemy, robimy ładne zdjęcia, czytamy o religii. Oglądamy sprytne małpy. Ta na zdjęciach poniżej ukradła komuś butelkę z orenżadą. Z zakrętką nie szło jej, więc najwidoczniej pomyślała, że po prostu przegryzie plastik. A potem, kiedy ja kasowałam zdjęcia w aparacie (mocno go trzymając), bo pamięć się już zapełniła, skoczyła na moją głowę. I po okularach. To znaczy jakiś miły pan trzeźwo zareagował i wyrwał wrednej małpie okulary, ale były już zniszczone. A co robić, by małpa szybko zostawiła to, co ci ukradła? Dowiedziałam się już pod koniec wakacji na Bali... Natychmiast podrzucić jej coś, co odciągnie jej uwagę. Najlepiej banana, stąd oprócz biletów, w kasie sprzedawane są gałązki małych, typowych dla tamtych stron, bananków. Ech, za późno!




To ci małpa!

Wednesday, October 5, 2011

Ocean wakacyjnych wspomnień - część 2.


Nusa Dua.

Nusa Dua to raj dla tych, którzy uwielbiają luksus (L U K S U S), zakupy, piękne baseny, bary. Nusa Dua to enklawa, miasto w mieście (mówi się, że Nusa Dua to część stolicy wyspy Densapar, ale ja uważam, że jest to właśnie miasto w mieście). Wjazd do enklawy prowadzi przez piękną kolorową bramę, zaprojektowaną w typowym dla balijskiej architektury stylu - żeby się nie rozpisywać (o co chodzi, na pewno przekonacie się dzięki zdjęciom w tym lub następnym wpisie) dużo koronkowej roboty po prostu. Brama jest granicą między typowym klimatem kraju trzeciego świata gdzieś w południowo-wschodniej Azji a oazą pięknych roślin, krajobrazów, budyneczków. Brama jest też granicą między rozwalonymi drogami z dziurami (coś jak w Polsce, gdzieniegdzie zwłaszcza i identycznie) a promenadami jak w Cannes lub w Singapurze (nie mogę się doczekać wpisu o tym mieście!). W Nusa Dua znajdują się hotele największych sieci światowych jak Melia, Hilton, Sheraton. Brzmi strasznie, ale strasznie nie jest. Nie jest betonowo, jeśli jest marmurowo, to się tego nie czuje, bo marmurowe podłogi idealnie zlewają się z piękną roślinnością typową dla egzotycznych klimatów, tym ładniejszą tam, że bardzo zadbaną przez sztab ogrodników.


W enklawie nie ma mowy o straganach, gdzie do zakupu namawiają nachalni miejscowi. Tu są butiki czyli raj dla milionów turystów z Japonii, które co roku odwiedzają Bali. Tu nie ma mowy o warungach (warung to typowa lokalna jadłodajnia, gdzie obcokrajowiec przeważnie może jeść dopiero, jak pomieszka ładnych parę tygodni na Bali i żołądek do różnych niewygód przyzwyczai, tak ostre są tam potrawy) ani o typowym "brudku", jaki spotykamy w pozostałej części wyspy (nie chcę odnosić się do Singapuru, ale... muszę).

W Nusa Dua spędziłam dwa dni. Enklawa jak to enklawa - coś jest nie tak. Komfort prześwietny, obsługa przemiła, ceny przewysokie.

Tuesday, October 4, 2011

Ocean wakacyjnych wspomnień - część 1.



Wakacje wspaniałe, naprawdę, ale...

Niestety relację z Bali zaczynam ponurą i przygnębiającą dla mnie historią. Bali, jedyne miejsce w Indonezji, gdzie panującą religią nie jest Islam, lecz Hindu, słynie z uczciwych jego mieszkańców. Uczciwych w stosunku do turystów w takim sensie, że oto na Bali można czuć się bezpiecznie i zostawić bez opieki torbę plażową z portfelem i kamerą, idąc do morza popływać. I tak właściwie to wyglądało do poniedziałku 12 września. Byłyśmy pełne zdumienia, jaki uczciwy okazał się nasz kierowca (może zabrzmiało wytwornie, ale taki prywatny samochód z kierowcą to popularny środek transportu dla osob, które stronią od autokarowych wycieczek), kiedy zawiózł nas na bajeczną plażę w Padang Bai poprzedniego dnia. My, jak to my, obie z mamą będąc wielkimi fankami snorklingu, dosyć łatwo dałyśmy się porwać pięknej wodzie zatoki. Na brzegu zostawiłyśmy torby, każda swoją, aparat fotograficzny, portfel, ubrania. Ze dwa tysiące złotych by się uzbierało. Ważny jest też fakt, że gdybyśmy zostały okradzione, to poza faktem bycia okradzionymi, pozostałoby nam wracanie na piechotę do Sanur, gdzie mieszkamy. Kiedyś byśmy z powrotem doszły, tam noce w końcu są ciepłe. Ale wracając do naszego nurkowania, to zanim zanurkowałyśmy, rzeczywiście chwilę się zastanawiałyśmy nad kwestią pozostawienia w s z y s t k i e g o na brzegu, pod opieką miejscowego. Ale co zrobić? Pływać na zmianę? To bez sensu, jeśli połowa radości to to, że pływamy razem. Nic to. Poszłyśmy do morza i było jak w bajce o cudownym podwodnym świecie. Bajkowe było także to, że nasz „pan“ czekał na brzegu grzecznie pilnując toreb. Uf.

Także dobre doświadczenie miałyśmy. Opisana historia nie jest jedyną, zresztą, świadczącą o dobrym usposobieniu Balijczyków. Ale na nasze zaufanie pracowalo tysiąc osób, które spotkałyśmy, a przez jedną jedyną straciłyśmy je. To było w poniedziałek w połowie wyjazdu, kiedy szłyśmy na kolację. Tego wieczoru chciałyśmy skorzystać z Internetu, więc zabrałyśmy ze sobą laptopa. W torbie na laptopa dodatkowo token do banku, portfel z pieniędzmi i kartą miles and more. Idziemy chodnikiem wzdłuż ulicy. Chodnik jest po lewej stronie ulicy, która ma dwa pasy, po jednym w każdą stronę. Chodnik jest wąski, siłą rzeczy każda z nas zajmuje całą jego szerokość, idziemy gęsiego. I zaraz po prawej stronie jadą skutery i samochody, kierunek ten sam, co nasz. W Indonezji ruch jest lewostronny. Wyjątkowo mama niesie laptopa. W prawej ręce. I nagle widzimy jak torba upada na ulicę, wyrwana wcześniej przez złodzieja-kierowcę skutera. Nie udało mu się. Coś tylko krzyknął, a my od razu sięgamy po laptopa. Działa? Działa. Uf.

Niewiele rzeczy może człowieka tak wyprowadzić z równowagi podczas spaceru na kolację, jak kradzież laptopa prosto z ręki przez rozpędzącego kierowcę skutera. Słyszałam już o tym sposobie kradzieży, dlatego ja trzymam komputer obiema zgiętymi w łokciach rękami, przy klatce piersiowej. Tak naturalnie mi to wychodzi. Dlaczego? To już odruch. Kiedy byłam w Kuala Lumpur, koleżanki opowiadały mi, jak właśnie w identyczny sposób zostawały okradzione z torebek, gdy szły na kolację, imprezę, czy wracały w nocy do domu. Historie były tak nieprzyjemne, że do dziś pamiętam miny dziewczyn, gdy wspominały ten moment wyrywania torby z ręki. I wtedy zakodowałam sobie, żeby torebkę, w gruncie rzeczy w jakim by to mieście na świecie nie było, nosić przy sobie. A mama nie spodziewała się po prostu, że coś takiego może się zdarzyć. Tam, na rajskiej wysepce.

PADANG BAI





Wednesday, July 27, 2011

Mieszane uczucia.

Fajnie. Jestem trochę jak Wodianowa, o której czytam w ostatnim numerze znanego miesięcznika. Też zakupy ubraniowe traktuję raczej jako inwestycję niż rozrywkę. Rozrywkę? To już na pewno nie. Przecież to trzeba szybko załatwić, nie oglądać się za bardzo, bo i tak prawdy się nie dowiesz, patrząc w te lustra wyszczuplające w przymierzalniach, i wracać do domu. I na przykład obejrzeć "Seks w wielkim mieście", i dowiedzieć się, że Samantha, SAMANTHA, kochająca facetów, jest jednak lesbijką. Przynajmniej przez parę odcinków. Ona, to jasne, kocha seks po prostu i podchodzi do sprawy przedmiotowo.

W weekend byłam w Jastarni. Wieki nie odwiedzałam półwyspu helskiego, ale to nic. Barki typu Marta jak stały, tak stoją. Morze cudownie szumi jak szumiało. Ryba w smażalni droga, lecz niepowtarzalna. Pogody nie ma, a w naszej odjazdowej kwaterce ściany wykonano z kartonu. Za to śniadania z Zuzią najlepsze. Serek wiejski, bułeczka ciepła jeszcze, ogórki małosolne i neska trzy w jednym. W ogóle te nasze wiejskie sklepy ogólnospożywcze, w których jest wszystko - Zuzia masz racje, niech nam świat zazdrości.

Fujifilm SurfCup. Wiatr zawiódł, ale na kolorowe żagle popatrzeć było miło. Zuzi gratulujemy wyniku i białego aparatu z indeksem 30 dla eXtremalnych Profesjonalistów.





Najgorzej włączyć telewizor. Zbrodnia przeciwko ludzkości - w bardzo liberalnej (no właśnie...) Norwegii. Śmierć ikony popu XXI wieku - zaćpała się, zapiła i bóg wie co jeszcze. Polska tonie. Pociąg zabija trzy osoby, wbijając się w dom postawiony obok torów. 10 lat temu zdarzyła się katastrofa w Nowym Jorku i boimy się spekulacji na temat tego, co będzie 11. września, za półtora miesiąca.

Saturday, July 2, 2011

Bangkok w Warszawie - NOODLE W PUDLE: wielkie otwarcie!

Właśnie wróciłam z otwarcia kolejnej knajpki sieci Noodle w pudle. RESTARURACJA MIEŚCI SIĘ W CENTRUM HANDLOWYM SKOROSZE W URSUSIE. Prowadzi ją moja dobra znajoma Nina Biaduń. Noodle w pudle to zgrabny pojemniczek wypełniony tajskimi pysznościami - makaronem z sosem, "konkretem" i dodatkiem. A oto co się kryje pod tymi składnikami. Noodle to wyboru: udon (oryginalnie z Chin, zadomowił się m.in. w kuchni japońskiej i tajskiej), ryżowe, mee pszenne, soba gryczane (te z kolej swoje korzenie mają w Kraju Kwitnącej Wiśni, ale tam podaje się je w zupełnie innym stylu). Aha, może być jeszcze ryż jaśminowy. "Konkret" to wiadomo - kurczak, kaczka, wołowina, krewetki lub tofu. Wśród dodatków znajdują się tajska bazylia, shitake, groszek cukrowy, bambus i wiele innych. Smaki przeróżne, ja uwielbiam pad thai. Swoje pudło można samemu skomponować, jednak zaproponowanych jest sześć kompozycji. Zawsze wybieram Bangkok Wok. Dzisiaj wyjątku nie zrobiłam. Byłam niby w Tajlandii, na lądzie, na wyspie i tylko raz może jadłam coś podobnego do Bangkok Woku, ale w Noodlach dają więcej "konkretu", więc zdecydowanie Tajom lepiej wychodzi gotowanie w Polsce. Bo w Noodlach gotują Tajowie oczywiście. Pysznie gotują.
Bangkok Wok

Wnętrze lokalu jest ładne, zbyt ładne jak na te ceny! Dobrze zjeść za 17,50 to jest to!
Menu

Kucharz z Tajlandii

Nina - pani właścicielka

Noodle w pudle. Do wyboru do koloru.

Jest pysznie!

Fujifilm Instax czynił niezapomniane pamiątki z wieczoru.


Na koniec był specjał Niny - zupa z mleczkiem kokosowym. No i jeśli pojawi się ona w menu, to będzie to według mnie zdecydowanie konkurencja dla pad thaia. Kurczak, krewetki, ryżowy makaron, świeża kolędra w wywarze z mleczka kokosowego z dodatkiem chilli. POKOCHACIE te smaki orientu, jak tylko się skusicie.
JEDZCIE, jedzcie, jedzcie =) http://noodlewpudle.com/1024/index.html