Tuesday, January 26, 2010

Sport jest wielki.

I od razu zdefiniuję. Wielki czyli przenoszący góry, czyli czyniący rzeczy niemożliwe.

4 w 1
Australian Open czyli jeden z czterech, pierwszy w roku, turniej tenisowy wielkoszlemowy. Właśnie teraz możemy oglądać zmagania najlepszych tenisistów na kortach w Melbourne, albo to samo, ale w telewziji. Myślę, że Wy tak jak ja w telewizji, choć wszyscy marzymy, żeby kiedyś na żywo i bezpośdrednio, tam, daleko.
Więc włączam rano EuroSport. Australian Open. Czyli Australia, ale że open to także - w meczu, który oglądam, Murraya z Nadalem - Hiszpania i Wielka Brytania. Lubimy to. Sędzią jest Irlandczyk. A lubimy jeszcze bardziej, gdy mamy do czynienia z tym, z czym mają do czynienia plakaty pewnej słynnej marki odzieżowej. Czyli np. gra Serena Williams z Agnieszką Radwańską, jest też w Australii, a sędzina pochodzi z Indii.
4 w 1 to nic. Lubimy wyścigi pływackie na Igrzyskach. 8 torów, 8 reprezentantów różnych państw, ot, taka płynąca mozaika kulturowa. Lubimy egzotykę.

Budujemy.
Nie budujemy kolei, dróg, mostów, estakad, autostrad, hoteli i tak dalej dlatego że są potrzebne. No nie budujemy. Budujemy dlatego, że będzie się coś działo. A raczej Coś. Polska cecha charakteru w przypadku wszelkich mistrzostw, pucharów, olimpiad charakteryzuje państwa całej Ziemii. Dodatkowo, Pekin na przykład oczyścił się, wielu Chińczyków zobaczyło że nie wszyscy to Chińczycy, i jak wygląda droga inna niż wiejska. A wieś w najbiedniejszej Azji to jak nietrudno się domyśleć prawdziwe wyzwanie dla oka, nie mówię o drogach i wyzwaniach dla... pojazdów, tak to dyplomatycznie określmy, co po nich jeździ... Choć tam to po prostu rzeczywistocha.

Walka.
Sport to walka na "śmierć i życie", i rzeczywiście tylko w cudzysłowie. Staramy się jak na wojnie, a jak przegramy to też dobrze. No i nikt nie ginie. Walka jest fair play, a kto się nie chce podporządkować ten wystawia się na społeczne odrzucenie. Tego się boimy, więc przypadki to niezwykle rzadkie. Na wojnie żadne normy nie obowiązują, w walce sportowej moralność, zwyczaj i obyczaj wiodą prym. Pięknie.

Łzy.
Które 30 sekund potrafi jednocześnie wycisnąć pięćdziesięciu milionom ludzi łzy? I jakby na żywo? Otóż takie 30 sekund, w trakcie których zawodnik przepływa 50 metrów i zdobywa złoto. I łzy wyciska wszystkim, których kraj zwycięzca reprezentuje. Z resztą nie tylko im. Ja zawsze płaczę. Piękne wzruszenie.

All you need is love.
Nie mówię już, ile (wysportowanych!) par sport właśnie połączył. Moimi faworytami są od wielu lat Steffi Graf i Andre Agassi. Czyli kiedy wielka piękna pasja łączy na zawsze.

No i ile/ilu obiektów westchnień sport dał nam... :)

VANCOUVER 2010

Tuesday, January 19, 2010

znów uwagi

O szaliczkach przepustkach.

Jest taka biblioteka, w której warto bywać. Jak w klubie nocnym, porządnym barze sushi czy drink barze na Foksal. Nazywa się ją BUW i skrót ten w 99,9% źle się odmienia. Bo się mówi "idę do ukochanego buwu", a nie do ukochanej.
Mało tego. Do ukochanej nie można sobie ot tak pójść. Trzeba się ubrać adekwatnie, to jasne. Szaliczek obowiązkowy. Nie byle szaliczek na zimowe mrozy. Ja, na przykład, tylko takie mam i teraz mi głupio. Mam jeszcze ludową chustę z krakowskich Sukiennic, ale to tym bardziej. Szaliczek musi mieć naszytego konika albo chociaz flagę, małą, ale jakoś widoczną, bo zawsze wyeksponowaną, przynajmniej, jeśli wybieramy się do ukochanej. Flagę w kolorach polskiej flagi narodowej, tylko kolory obok siebie, a nie pod sobą. Czyli wszystko jasne. Aha, i każdy musi ten szaliczek zobaczyc, żeby posiadacz szaliczka poczuł się lepiej. Czyli z czytelni schodzimy na dół, do szatni, gdzie życie towarzyskie kwitnie. Schodzimy w szaliczku i jak najczęściej, bo te pałki w czytelni w książki wgapione i nie patrzą na szaliczki. A taki szaliczek (pozornie) niedbale zarzucony (flagą do przodu, to już wiemy i tego się spodziewamy, tego przestrzegamy jak wierni dziesięciu przykazań!) na jabłko (wiemy też j a k i e jabłko), które niesiemy pod pachą, i z którym - tak jak z szaliczkiem - za każdym razem schodzimy na dół. To jest czad i szacun wśród szanujących się studentów!
Więc naprawdę, zwykli ludzie, weźcie to pod uwagę, bo w miejscach w których się bywa, bywa się na ściśle określonych zasadach. To nie jest wszystko takie łatwe, tak sobie pójść do biblioteki. To styl trzeba mieć i uważać czy nadal.

Tuesday, January 12, 2010

parę uwag z dziś

MARKET(ING) SPOSOBÓW... czyli sprytne metody przeważnie przyjemne dla ucha, a z ciałem to różnie już jest!



Gdy wszystko jest.

Nie chcę dać do zrozumienia, że przeżyłam ciężkie lata komuny i teraz uważam, że ludziom się w głowie przewraca, i już nie wiedzą jakiego kształtu makaron polać jakim sosem (włoskim, chińskim, tajskim, każdym jaki jest wogóle), czym to posypać dla dekoracji, na czym podać, i z czym - z colą o smaku zielonej herabty, a może wiśniowym albo z winem, drinkiem... z parasolką oczywiście! Trzeba tylko wybrać kolor i kształt parasolki.
Nie, nie, to byłoby zwykłe kłamstwo, bo w PRL żyłam rok. Ja stwierdzam, że wszytsko jest i dodaję, że bardzo mi z tym dobrze. I jedynie smutek ogarnia jak myślę, co czynić muszą ci, którzy konkurują, aby ze wszytskiego klient wybrał właśnie ich produkt, restaurację, sklep.
Sposobów widzę ostatnio kilka, przezabawnych dodam.

Jak przebić się z kluskami? No i tu pada jedyna słuszna ostatnio opowiedź. Jaka? Napisać na etykiecie EKO. Ewentualnie BIO. Czy jest rzeczywiście EKO/BIO to nieważne. Jaki przeciętny zjadacz makaronu (choćby był to makaron BIO) wie, co to tak naprawdę znaczy BIO i jak odróżnić BIO od nieBIO czytając informacje na etykiecie. Ewentualnie student SGGW, conajmniej. Myślę, że magister raczej. Doktor?
Ważne, że jest modnie. Tak, jak poleca redaktorka Elle z rubryki KUCHNIA, a raczej EKOKUCHNIA. Styl bycia mówi "ma być EKO", styl myślenia też. Gratuluję lobby zajmującemu się kwestią produktów BIO.
A zatem taki pomysł. W sytuacji, kiedy mamy w Warszawie 200 restauracji sushi, otwierając kolejną, nazwij ją (nie Tomo, Yumi, Sake, Tamago) EKO SUSHI. Spytany, co w sushi, które serwujesz jest EKO, parsknij ale grzecznie śmiechem i powiedz, że te świeże ryby, ryż, wodorosty szczególnie przechowujesz, no... wszystko podczas przygotowania takiego sushi odbywa się w BIOwarunkach. I starczy, sukces gwaranctowany. Taki sprzedaję pomysł, może kiedyś pożałuję, ale pewnie nie ja pierwsza mówię o bio-surowych-rybach, a jak nadejdzie to kiedyś (i mądre wskazówki trzeba bedzie samemu zastosować), to już każda restauracja sushi będzie BIO, i trzeba będzie znów być o krok do przodu.
Ach! EKO sushi podajemy na... liściu bambusa. Chciałam powiedzięc, kawałku kartonu, ale bambus też brzmi EKO, a bardziej pasuje. W każdym razie żadne talerze!

Ale wkurza mnie jedno. Brak konsekwencji, bo jak widzę jakąś zgrillowaną panienkę ze sztucznymi paznokciami, odpalającą papierosa od papierosa, ale owszem kupującą EKOPOMIDORKI w sklepie "BIO żywność" to nie wiem, czy ona żyje zdrowo, czy na pokaz. To znaczy wiem. Tylko moda na solarium przeminęła, halo!

Piszę o sklepie, i właściwie tym samym jestem niemodna. Teraz nie kupujemy w sklepach, ale w przestrzeniach. EKO przestrzeniach, artystycznych przestrzeniach, to ma brzmieć lepiej. Bo nie brzmi? Zamiast supermarket z najtańszym kilogramem jabłek w kraju i kosmetykami Nivea, powiedzmy przemysłowa przestrzeń. Od razu innej jakości są te jabłka i kremy Nivea. To już nie metalowy hangar. Przestrzeń... Czyli szyk spraw codziennych.
A propos Nivea, polecam nowy tonik nawilżający do skóry normalej i mieszanej. W niebieskiej butelce. Nie jest BIO, a kupiłam go w supermarkecie. O mój Boże, nie jestem ekotrendy. Piszę, piszę i nic, zwykły tonik ze zwykłego Carrefoura :(


PS. A gdyby tak w walce o podniebienia miłośników energetyków Tiger okrzyknął się EKOTIGEREM, sprzedaż wzrosłaby natychmiast. A gdyby napisać dużymi literami "z ekotauryną"... Nie liczy się tauryna, liczy się, że jest EKO.