Monday, September 6, 2010

Hong Kong, Makao.

Dzisiaj jest 6. września. A miesiąc temu był 6. sierpnia. Czyli koniec chińskiego koszmaru. I początek wakacji w Hong Kongu (HK). Samo życie - coś się kończy, coś się zaczyna. Dodam tylko, że koszmar trwał do końca. I wątek rozwinę. Nie wystarczyło opuścić dom w Chinach - nie tylko mój, wielu karaluchów, na przykład, także... Musiałam dojechać na samo lotnisko w HK, żeby być pewną, że więcej chińskich przygód nie będzie (chiński to w moim własnym słowniku określenie uniwersalne na rzeczy straszne, dziwne, niefajne - ogólnie rzecz ujmując). Droga z Shenzhen do HK trwać mogłaby 45 minut, ale trwała dwie i pół godziny. Pokonałam ją w małym vanie, którego kierowca chyba naprawdę nie zdawał sobie sprawy, że nie jedziemy na biwak, ale na lotnisko, a tam warto być punktualnie, bo samolot na niego, a raczej na osoby, które wiezie, czekać nie będzie. Całe szczęście, że wyjechałam sporo wcześniej. Przecież to nie Japonia i jeśli coś może się nie udać, to się nie uda. Sama nigdzie nie leciałam, ale chciałam, żeby to wyczekane spotkanie odbyło się w normalnej konwencji, czyli ja na lotnisku w HK czekam na mojego chłopaka przylatującego z Polski. Kierowca mianowicie: a. zatrzymał się na 20 minut w jakimś barze przydrożnym, żeby kupić sobie lunch, śmierdzący jak nie wiem co zresztą (a potem go zjadł w tym małym samochodzie!); b. na "granicy" (między Shenzhen a HK przebiega granica Chin, choć HK już należy do Chin od 1997, ale nie będę zgłębiać tego naprawdę skomplikowanego tematu) ustawił się w najdłuższej kolejce, c. nie rozumiał, gdy w języku angielskim tłumaczyliśmy mu, że każdy po coś pilnie i bezwarunkowo musi na lotnisku być o określonej porze (zresztą migowy też był grany, i chiński - "dla początkujących", co prawda..., TEŻ), d. NIC SOBIE Z TEGO WSZYSTKIEGO NIE ROBIŁ. Cóż. Facebook Ci to powie, że never argue with an idiot, cause he'll bring you down to his level and beat you with experience. Mam nadzieję, że jednak nikt się nie spóźnił.

Powitanie wyczekane, możecie sobie wyobrazić, co się działo :) Do hotelu dotarliśmy środkami komunikacji miejskiej, bo tam nie to co w Polsce i metrem dojedziesz wszędzie. Mimo że HK jest malutki to i tak lotnisko mieści się bardzo daleko od centrum. Potem było pyszne sushi. Tak się nam to miejsce podobało, że codziennie rano mówiliśmy sobie, że dziś to na pewno tam znów pójdziemy na obiad - i zgadnijcie co... nigdy już tam się nie pojawiliśmy. Ale wspomnienie pozostało bardzo miłe. W Azji (nie tylko w Japonii samej, choć to przysmak oczywiście pochodzący z Kraju Kwitnącej Wiśni) rodzajów sushi jest całe mnóstwo, zresztą w jednej z następnych notatek coś na ten temat napiszę. Wracając do naszego popołudnia to... już się zrobił wieczór. Marcin ma świetną orientację w terenie, muszę przyznać. Nie znał miasta (to ja tu już kiedyś byłam!!), a potrafił doprowadzić nas do celu. I to bardzo przyjemną drogą, nad zatoką, zaliczyliśmy nawet pokaz laserów, dzięki któremu olbrzymie drapacze chmur, znane na całym świecie, wyglądały jeszcze bardziej niesamowicie niż za dnia. A celem był The Peak. Czyli wzgórze, z którego widać panoramę całego miasta. Na szczyt dotarliśmy kolejką około 22.00. Widok... zresztą sami oceńcie (tu nieco rozmazany, zatem wyobraźcie sobie raczej sami).


NA THE PEAK W OGÓLE ZDJĘCIA BYŁY BARDZO... ARTYSTYCZNE

Na szczycie chcieliśmy coś zjeść. Reklamy tamtejszych restauracji nie pozostawiały wątpliwości - niebo w gębie bliżej nieba. Ale niestety wszystkie knajpki zamykały się o 23.00, tak więc z nieba w gębie nic nie wyszło. A i zjechać kolejką się nie udało. Ale za to zaczęło lać, było 10 minut po jedenastej w nocy, a my byliśmy na szczycie, bardzo, bardzo daleko od hotelu. Nic to. Zaczęliśmy schodzić drogą przeznaczoną dla samochodów. Schodzimy, schodzimy, schodzimy i zeszliśmy może 20 metrów w dół, taka okrężna była ta droga, i gdybyśmy kontynuowali wędrowanie nią to połowę pobytu w HK zajęłoby dotarcie do celu, jakim tym razem był nasz pokój.

Marcin wymyślił zatem, że odbijemy w lewo i zejdziemy bardzo dziką dróżka, stromą i ciemną. Nie było ruchu. Ryzykujemy. Dżungla przerażała (najwyższe partie The Peak porośnięte są niesamowitym tropikalnym lasem), ale my się nie poddawaliśmy. Deszcz też przerażał, ale my i z tego powodu się nie poddawaliśmy. Marcin z koszuli zrobił parasol, ja zdjęłam buty, w których ślizgałam się teraz jak na lodowisku. Warunki dzielne, jak my. W którymś momencie zauważyliśmy na tej wąskiej dróżce szerszy od niej samej (nie wiem do dziś jak to możliwe) meleks. Nasze schronienie na następne 10 minut, podczas których zebraliśmy siły, zrobiliśmy film i obmyśliliśmy plan. Chcieliśmy, to jasne, zejść do miejsca, gdzie będzie się dało złapać taksówkę, pojechać nią do Seven Eleven (to sieć 24-godzinnych sklepów), kupić tam COKOLWIEK, zjeść to cokolwiek w pokoju i pójść spać.

Podsumowując już tylko powiem, że skończyo się na orzeszkach z mini baru. Ale naprawdę było fajnie.

W sobotę, drugiego dnia naszych szalonych wakacji, zdecydowanie późno opuściliśmy pokój. Chcieliśmy odwiedzić wyspę Lantau, słynącą z mieszkających tam mnichów, wielkiego Buddy, barów z regionalną kuchnią, Wisdom Path (po odwiedzeniu której jest się bardzo mądrym oczywiście), świątyni i sklepu z suwenirami. Ostatecznie byliśmy tylko w sklepie (HK jest upalny latem, powietrze stoi jakby w miejscu, zatem zakup wachlarza i wody był konieczny) i zobaczyliśmy Buddę. Wyspa zamykana jest o 18.00. To znaczy nie tyle wyspa, co kolejka linowa, która łączy Lantau z wyspą HK. Ale Buddę odwiedziliśmy i Marcin stwierdził, że on mówi Wielkie Joł, żeby pozdrowić turystów.

LANTAU ISLAND

NA WYSPIE SPOTKALIŚMY STADO KRÓW




W niedzielę była plaża, naprawdę jak na miejską plażę tak wielkiego miasta, to trzeba przyznać, że spisała się świetnie, i w Morzu Południowochińskim pływaliśmy, słońce świeciło na nas dosłownie pionowo (niedaleko już stamtąd do równika), a w lokalnej Pizzy Hut można było zjeść pizzę z sosem curry i kurczaka po portugalsku. No czego więcej w życiu trzeba... Chyba tylko dobrego drinka. Pyszne mojito wypiliśmy wieczorem. A było to na The Avenue of Stars (znam może dwie z 30 gwiazd, które odbiły tam swoje dłonie, ale przecież to nic, świat, którego się nie zna to jest dopiero przyciągający świat).

WIDOK Z BARU :)


Makao to była portugalska kolonia. Dotrzeć tam można w godzinę, wodolotem z HK. I Makao jest zupełnie inne niż HK. Trochę brudniejsze (cóż, portugalskie miasta są w ogóle brudniejsze niż angielskie), szalone (tyle kasyn to chyba nawet w Las Vegas nie ma, z nich zresztą słynie Makao) i multikulturowe jak USA (trochę Portugalii się wyczuwa, trochę Wielkiej Brytanii, trochę Chin, a wszystko tworzy niezbyt ciekawy obraz tego miasta). Ludzie wydają się mili, w Starbucksie też (jak w HK) mają wyciskane soczki (te z marakui najbardziej przypadły nam do gustu i pliśmy je codziennie) i panuje tam bardzo egzotyczna atmosfera. Ale wbrew pozorom i tego, co widzicie na poniższych zdjęciach, brakuje temu miejscu zdecydowanych kolorów. I wyrazistego charakteru.
Z KATEDRY ŚWIĘTEGO PAWŁA, WYBUDOWANEJ PRZEZ PORTUGALCZYKÓW, ZOSTAŁA JUŻ TYLKO FASADA



KASYNO

MY I KOLONIALNE BUDYNKI



Ostatni dzień spędziliśmy na zwiedzaniu HK. Dziwnie byłoby pojechać do HK i nie zobaczyć prawdziwego HK. Czyli HK jako centrum biznesowego, zakupowego i bardzo zatłoczonego. Żartuję trochę, bo już nieraz wcześniej zagłębialiśmy się w typowe dla tego miasta ulice, przebiegające między wieloma wieżowcami, wąskie, otoczone chodnikami pełnymi ludzi. Nie chcąc korzystać z metra, aby dojść do centralnej stacji trzeba było takich ulic parę przejść. Tym razem jednak, obejrzenie tych wszystkich, a w każdym razie najsłynniejszych, ulic było naszym celem. Najwyższy budynek w HK to Intl Commerce Center, ten tylko z pewnej odległości podziwialiśmy. Taki natomiast widok mieliśmy z 42. piętra budynku China Bank, też jednego z rekordzistów.

TAKI JEST HK

STATEK-MARZENIE KAŻDEJ DZIEWCZYNKI

THE AVENUE OF STARS

MARCIN ZWIEDZA OCZAMI

HK POD SŁOŃCE

HK W PRZEBUDOWIE


MARCINA FASCYNACJA EGZOTYCZNYMI OWOCAMI

NOCĄ

THE PEAK, PRZED BURZĄ, CHOĆ JUŻ WIEJE!!

ADOPCJA:)


I na dodatek w HK zostaliśmy rodzicami cudownych chińskich dziewczynek... Przynajmniej na te parę chwil, kiedy aparat pstrykał.

1 comment:

marta said...

Tylko pozazdrościć:)