Tuesday, August 17, 2010

La-to, la-a-a-to, lato ...w mieście!

Lato w mieście ma bardzo wiele zalet.

Chociażby odkrywamy to m i a s t o na nowo. To znaczy w ciągu roku znamy je, bardzo dobrze, ale przemieszczamy się po nim samochodem, metrem, autobusem. Spacer robimy wokół domu, po Nowym Świecie albo Łazienkach Królewskich. No i ze stacji metra do szkoły, do pracy albo fryzjerki. A kiedy są wakacje i mamy więcej czasu, bierzemy rower. Nogi dalej dojdą także. I zwiedzamy. Odkrywamy nowy sklep z żywnością BIO, na która jest szał, albo z ciuchami vintage, na które też jest szał, albo nowy kawałek ścieżki rowerowej - podobnie. Nie ma jednak szału, kiedy my jesteśmy bardzo pozytywnie nastawieni do świata, a świat krzywi się i gorzknieje. Pluje na nas. Taka sytuacja... Jadę na Mokotów rowerem. Zaczynam podróż od alei K.E.N. (w Hong Kongu - to będzie a propos K.E.N. - bardzo często musieliśmy wypełniać różne ważne papiery i podawać adres zamieszkania; czy aleja K.E.N. to KEN AVENUE??, bo jeśli tak to brzmi bardzo bajkowo i brak tylko Barbie Ave. gdzieś u boku... kena). Mijam wiele poprzecznych ulic od Przy Bażantarnii począwszy. Czasem zdarza mi się przejechać na czerwonym, ale tylko wtedy, kiedy widzę, że nic na mnie nie wjeżdża, a na pewno nie patrol policji. Rozpędzam się przed Ciszewskiego, myśląc, że i tu zdążę. Myśl spontaniczna, choć kontrolowana. Kiedy widzę, że nic z tego, szybko hamuję. Na pasy wjeżdża pewien samochód. Zatrzymuje się. Wysiada jego kierowca i wykrzykuje do mnie: "Masz czerwone idiotko!". Te słowa odbiły się ode mnie szybciej niż do mnie tak naprawdę dotarły, więc ja tylko odpowiedziałam: "Pan też, auto, bardzo fajne". Cisza. W tym czasie z K.E.N. Avenue w lewo, w Ciszewskiego, ku nam, skręca jakiś samochód, którego kierowca z kolei nie ma prawa dostrzec stojącego na środku, czerwonego, samochodu (idiotyczny, to może był pomysł zatrzymania się na środku całkiem ruchliwej ulicy, jeśli już mamy używać takich zwrotów). I prawie wjeżdża w samochód rozzłoszczonego moją postawą kierowcy (tylko dlaczego????, może śledził całą moją drogę "kenem"??). SZAŁ...


Lato w mieście sprzyja pielęgnowaniu życia towarzyskiego. Na to w ciągu roku także często brakuje czasu. Ale w wakacje można się spotkać bez wyrzutów sumienia (że nauka, praca, wyspać się trzeba, bla bla bla) i na przykład pójść na długi, miły lunch z przyjaciółką. Do nowej restauracji. Owszem, ta o której napiszę należy do Znajomego, ale nie pisałabym o niej, gdyby nie była wyśmienita. MERLINIEGO 5 ma piękne wnętrze w stylu Almi Decor (uwiodło mnie połączenie cegły ze starymi, złotymi zdobnymi lustrami), znakomitego Właściciela (znam Pana Andrzeja i wiem, co mówię - ah, gdyby każdy "lokal" miał takiego menadżera, właściciela, pana...!), ale przede wszystkim pyszne jedzenie. Wypróbowałam domową lemoniadę (i dostaje ona ode mnie 5 z plusem), sałatkę Cezar według oryginalnego przepisu, czyli podawaną z jajkiem w koszulce, a nie żadnym kurczakiem! (i dostaje ona ode mnie 5 z plusem) oraz (grzech, wiem, ale to było WARTE grzechu) makaron z borowikami. Znów 5 z plusem. A ja jestem w niebie. I moje podniebienie też, w siódmym.

Będę częściej odwiedzać MERLINIEGO 5 i pisać tu o kolejnych przyczynach mojego w niebie bycia. Ale Wam też polecam odwiedzić to miejsce. Wejście na przeciwko Warszawianki. Pozdrawiam wakacyjnie <3

No comments: