Friday, August 24, 2007

models' life?!?!

No to się trochę otworzę :D


Niedziela wieczorem... Przyjemny spacer z Kanadyjkami. Telefon z agencji. Dostałam pracę z fotografem, który robił m.in. kampanię Armaniego (jak się potem okazało, naprawdę m i ę d z y i n n y m i ;]). Wowwwww i łałałiła, tak w skrócie:) Oczywiście Kanadyjki zaproszone zostają na wyżerko-wypitkę do... Starbucksa:P Cieszą się ze mną, dobrze!
W poniedziałek-jutro-rano o 6stej muszę być gotowa do wyjazdu na lotnisko. Sesja w innym mieście, w innej prowincji Chin.

11.00. Przyleciałam, spotkałam sie z fotografem. David przyleciał z Mediolanu, urodził się w Londynie, a kilka lat mieszkał w NY, gdy był modelem;] Fajny, będzie fajnie:) Stylista, Żyd, mieszka w Shanghaju. I fajnie ubiera:] NARESZCIE KTOŚ BIAŁY:) Fajnie:)
Makijaż zrobili mi w miejscu, gdzie przygotowuje się (od strony wizualnej) przyszłe panny młode. Na szczęście nie uczyniono ze mną tego samego, co z chinką siedząca obok mnie ;p Bjuuuuuuuutiful, ale ja podziękuję ;-p

A sesja była bardzo oryginalna. Otóż, pewna chinka, właścicielka 5mln USD, penthausa z widokiem na .... żółtą rzekę - ale nie Żółtą Rzekę! (a to zmienimy w fotoszopie;] hahahaha - miałam u niej w domu zdjęcia, z widokiem na rzekę właśnie...;p) i tony ciuchów tak zacnych firm jak DG, LV, Prada, Gucci, Versace, i t p . . . I ta oto pani chciała mieć katalog ...tych swoich ubrań. Sprowadziła więc Davida z Milano, Itamara z Szanghaju, Olę i mnie;D Przyjemne zdjęcia, nie powiem, lecz przyznam;D To tak dużo łatwiej jest jak fotograf wie, co robi:) No i nareszcie sałatka na obiad (a nie McDonald lub KFC=własny jogurcik;P)... Wieczorem kolacja, wina takiego w życiu nie piłam (prosto z Paris, jak wszystko w przypadku owej chinki), kłótnia o kasę, ale to zawsze (wino – bo mocne chyba - pomogło mi, good boyyy) - tylko, że tej pani to naprawdę na ryż nie brakowało (u nas się mówi"ma co do garnka włożyć", a tutaj "ma na ryż" hahahaha;p).

Noc w hotelu, gdzie w pokoju drzwi od balkonu po prostu się same ruszają:/ Mogłam niby spać te 5 h, ale nie mogłam. Tajfun to wietrzna bestia! Wstałam o 5.00, nie śpiąc 24h. HISTORII KONIEC... to jeszcze nie jest. Znów o 6.00 miałam być gotowa na lotnisko, wróciłam do Shenzhen, prosto z lotniska do miasta, którego fonetyczna nazwa brzmi mniej więcej Głandżo...
110 zdjęć do zrobienia, czyli zrobimy jakieś 2000 (około 20 zdjęć mie w jednym przebraniu należy strzelić, aby wybrać jedno i umieścić na stronie katalogu:/). A już jadąc z lotniska w Shenzhen po prostu czułam, że nie mam ŻADNYCH sił. I - te pieeeeeeeeeeeeeeeeee*********** - chińczyki już od około 22.00 mówiły mi co pół godziny, że zostało ostatnie 10 outfit'ów. Tymczasem skończyliśmy o 2:30 w nocy. Ja już w jakimś letargu byłam. Wrzeszczałam na wszystkich. Byłam … niegrzeczna jak chińczyk. Tylko dla tego (też) biednego fotografa starałam się przed kamerą ukrywać wkurzenie, zmęczenie i chęć wyrzygania na nich wszystkich!! Overtime minimum 4h :/

Wróciłam do domu o 5:00. Nie spałam 48h.



I takie oto 2 dni powinien agent załatwiać dziewczynie w Chinach już na samym początku. Potem każda praca - sześciogodzinna, ośmiogodzinna (tu na godziny się głównie liczy prace) – w której jest do pięćdziesięciu ciuchów do strzelenia wydaje się taka przeprzyjemna :] Jak ta wczorajsza, do której zostałam „wywołana” w 15 minut. Miała trwać 6h, zrobiłam ją w 5, bo te 30 ubrań to tak mało jakoś! :)


Z WIDOKIEM NA ŻÓŁTĄ RZEKĘ ;-)


No comments: