Tuesday, July 14, 2009

tuk tuk to kambodia

Skazana na Azję? Wakacje w Azji.

Słowo skazana ma negatywne konotacje... Może poprostu kolejna przygoda azjatycka rozpoczęta. Dwa nietknięte dotychczas przeze mnie kraje czyli Tajlandia i Kambodża. A na razie głównie Kambodża. Do której doszłam. Z moimi dzielnymi kompanami podróży, którzy wyczerpani już śpią zapewne i śnią o jutrze...

Kambodia Border (my globish is perfect, though!)

No więc do Kambodży doszliśmy. Dosłownie, na nóżkach, porzuceni przez tak zwanych tuk-tuków (tuk-tuk to bardzo popularny środek lokomocji w tej części Azji, a jest to nic innego niż nowoczesna ryksza). Porzuceni i oszukani. Do miejsca oddalonego dosłownie parę kilometrów od granicy Tajlandii i Kambodży poszło gładko. Cztery i pół godziny autobusem z Bangkoku. W rzeczonym jednak miejscu (które było w środku niczego) byliśmy skazani na łaski tuk-tuków. Bardzo nieładnie to wykorzystali ci właśnie tuk-tukowie, a właściwie kierowcy tuk-tuków. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w środku niczego. Ale gdzie początek? Gdzie koniec tego niczego? Powiedzmy, że nic to krańce Tajlandii, na których - w co bardzo silnie wierzyliśmy - się znaleźliśmy. Biznes łączony, wiadomo. Autobus dowozi nas do miejsca, z którego tuk-tuk zabier nas do innego miejsca. I potem do celu - granicy. No i właśnie tego innego miejsca nie chcieliśmy. I tu moja mama wykazała się wielkim sprytem, drukując wskazówki dla odwiedzjących te strony nieokiełznane przez cywilizację (polecamy stronę Tales of Asia). Tym innym miejscem okazała się chata zaaranżowana na biuro turystyczne, w którym wyrabia się (rzekomo, a że jedynie rzekomo to właśnie wiedziałyśmy z owych 'tips') wizę kambodżańską. Byliśmy twardzi. Skoro nie chata to zaprowadzono nas do Konsulatu Kambodży. Wyglądał ten pałacyk jak ambasada. Złote, wielkie, efektowne napisy przy wejściu, architekura może niewyszukana szczególnie, ale była w ogóle, bo poza tym jednym budynkiem, w promieniu ... długim nie było nic, co by miało szansę mieć architekturę. Do teraz mnie zastanawia, jak im się opłaca trzymać taką CHATĘ, no ale może są turyści, którzy dają się nabrać. A jak już dadzą to smutna sprawa, bo wiza wyrabiana poza jedynym miejscem odpowiednim do tego - czyli granicą państw - kosztuje (zamiast oficjalnych 20 USD) 50 USD. I taki niesmak pozostaje. Większy niż nasz, my postanowiliśmy byż niezależni. Uzależnić się do własnych nóg.

Ta nieprzyjemna historia zraziła nas do tuk-tuka na długo (może nie tak bardzo, Kambodża jest cool!:)), zatem podziękowaliśmy za wspólpracę i ruszyliśmy do granicy na nogach. Z plecakami, jak turyści. Prawdziwi. Jak być powinno!

Po parunastu zaledwie minutach byliśmy już na granicy. Nieufni. Szkoda, że ten uroczy pan w różowej koszulce ze strefy granicznej nie ma sznasy tego co piszę czytać. Heh, bo jescze raz bardzo go przepraszam za te wyrazy nieufności. To przez jego kolegów zza granicy. Pan w różowej koszulce zatem to był bardzo miły pan, z którym - choć wkurzał mnie setnie, bo bałam się znów zostać oszukana - przeprawiliśmy się do Kambodży.

Cywilizacja jednak.
I nie jestem na końcu świata, gdzie nie ma elektryczności : ( Choć nie tracę nadziei na przygody w Pnom Pehn. Droga do Siem Reap i Angkor Wat nieodbiegała standardem od naszej A7. Czyli pasmo w jedną, pasmo z drugą. I przyzwoite pobocza. I jabłek nikt na poboczach nie sprzedaje. Ani bananów, te - jak i papaje, mango, liczi itd. (ah, tu jest dla mojego podniebienia istny raj!) - sprzedaje się w dużych liczbach, owszem, ale poza szosą. No i tu wiadomo, do czego służy klakson w samochodzie. A nie tyle wiadomo, do czeho służy, co służy. Do trąbienia! Na 'haj', na 'baj', na 'wymijam', na ludzi w ogóle. Dobrze, że nie na każde stworzenie, bo całą drogę towarzyszyły nam liczne krowy i bawoły (wychuuudzone, że hej!), pasące się na polach wzdłuż drogi, więc klaksonowej orkiestry nie byłoby końca.

Angkor Wat by afternoon.

Przepięknie. Nie mogę się doczekać jutra. Dziś zaledwie liznęliśmy uroku słynnych świątyń, najbardziej rozległego kompleksu świątynnego na świecie. Wrażenie robi wszystko. Przemiły tuk-tuk :] (nie to co zachłanny, zakłamany, ahhhh, tuk-tuk z Tajlandii jeszcze) - sprawa numer 1. Także w tym gąszczu atrakcji, które czekają na przybyszów do Angkor, jest się skazanym na rykszarza. Ponadto, cudowne otoczenie - czyściutka fosa wokół głównego watu, czyli świątyni (nie przypuszczałam nawet, że w tej części Azji można się czegoś takiego spodziewać - po ty jak zobaczyłam wczoraj rzekę w Bangkoku [...] - a że coś takiego naprawdę jest!? n i e d o p o m y ś l e n i a!!). Oczywiście sama świątynia - jedna jedyna dziś - była oryginalna, tak bym ją określiła. Kamienno-ceglane bloki, bloczki, bloczyska poukłdana w charakterystyczne święte budowle, dotychczas znane mi tylko z filmu o "Tomb Rider". Dziś dotknięte, są, swoim urokiem kuszą, ogromem intrygują, niepowtarzalnością cieszą oko, wiekiem i historią zaskakują. Jutro ich przeszłość poznam dokładniej i opiszę tu. Na razie pięć z plusem.

No comments: