,,I have seen more than I remember, and remember more than I have seen.” powiedział kiedyś hrabia brytyjski, Benjamin Disraeli. A ja powiem tak: Nie wierzę w to, co widziałam. A szkoda, bo chyba było dobrze.
Dwa ostatnie dni były niesamowite. Dzisiejszego nie koniec. Czeka nas jeszcze pokaz tradycyjnego tańca Apsar, kambodżańskich bogiń, często uwiecznianych w formie płaskorzeźb w słynnych świątyniach Angkoru.
Wczoraj była słynna Angkor Wat. Jest najbardziej rozpoznawalną wśród tutejszych świątyń. Z pięcioma wierzami w kształcie pąków kwiatu lotosu, licznymi tajemniczymi korytarzami, jakby prowadzącymi donikąd, otoczona czyściutką wodą, tworzy kamienny labirynt, chlubę architektury khmerskiej. Nic więc dziwnego, że ten największy na świecie kompleks świątynny jest w Kambodży wszędzie - nie tylko tam, gdzie stoi - na czerwonym tle kambodżańskiej flagi, na krajowych banknotach, na puszce z piwem - piwem o nazwie "Angkor" oczywiście.
Ślad czasu widać. Angkor Wat był, jak piszą, niegdyś dużo bardziej okazałym i kolorowym tworem. Cóż, Angkor może pochwalić się ośmiuset letnią historią, a odkryty dopiero w XVIII wieku, w tutejszych wilgotnych warunkach nie miał szans na jakąkolwiek restauracje przez 7 wieków. Zaawansowana erozja zagraża z jednej strony, ale także nadaje niesamowity charakter wyniszczonego przez bezlitosną naturę gmaszyska.
Angkor Wat został wybudowany w 1150 roku przez ówczesnego króla na cześć bóstwa Wisznu. Kolejnym władcom zdecydowanie pomysł się spodobał, bo jak jeden mąż każdy wznosił własną świątynię. Monumentalna tradycja, przyznam. Po śmierci króla świątynia stawałą się mauzoleum. Tak powstał kompleks kilkunastu potężnych świątyń Angkoru.
Największe wrażenie jednak zrobiła na mnie świątynia Ta Prohm. Zostła wzniesiona w XII wieku na cześć matki ówczesnego króla (wszystkim mamom chyba bardzo spodoba się ta historia). Nie dziwie się Angelinie Jolie, że wybrała sobie właśnie to miejsce na kręcenia filmu. Ani reżyserowi, ani producentowi - kto tam wybierał lokalizację. Przerażające i zachwycające cudo w dżungli. Zdjęcia (niedługo się tu pojawią), nawet najlepsze - z Hollywood:), nie oddają wszystkiego. Trzeba tu być, wąchać, chodzić, gubić się, dziwić, przestraszyć.
Przestraszyć zaklętych przez agresywne i dzikie konary wąziutkich przejść między komnatami.
Zobaczyć nieziemsko wielkie drzewo z jego potężnymi mackami w postaci pni i gałęzi rosnące... na kamieniu.
Ujrzeć piękną postać o subtelnych rysach twarzy, misternie wykutą w niebieskim kamieniu, chowającą się za firaną pni.
Błądzić jak bohaterowie fantastycznych filmów po kamiennych galeriach przypruszonych mchem, jakby zapomnianych, a zarazem tak chętnie odwiedzanych.
To brzmi jak bajka. Wiem. Zupełnie niebajkowe są jednak obrazy biedy. Szkoda, że ta nędza - choć nieskrajna, jak ta na Saharze! - nie pokazuje się tylko do zdjęcia i nie znika po wyłączeniu aparatu. Niestety jest odwrotnie. W obiektywie widzę wielki uśmiech (nadziei?). Na żywo żywe pola biedy. To tubylcy mieszkający w słomianych chatach, na kupie, na dziurawym hamaku, z wychudzonymi krowami, psami. Próbują coś sprzedać. Cokolwiek, picie, bransoletki, chusty. Kupujemy. W tym momencie pojawia się kolejna grupa małych sprzedawców. I błagają, żeby coś od nich kupić. Szczerość w oczach. Buzie słodkie i o pięknych rysach. Uśmiech największy gwarantowany jeszcze przed podaniem pieniędzy. Szczęśliwiec swoim znakomicie wyuczonym angielskim zapewnia: "I will pray for you".
Ulice Bombaju – kto trąbi, ten jedzie
14 years ago
No comments:
Post a Comment