Saturday, October 22, 2011

Sushi - historia i praktyka.

Najpierw zdjęcie najlepszego sushi, jakie jadłam. To było w Nikko, świętym mieście szyntoistycznym, znajdującym się na wyspie Honsiu.


Może niektórzy nabiorą dystansu do tego niesamowitego posiłku jakim jest sushi i fascynacji nim, może niektórym jeszcze bardziej zacznie smakować. Oto sushi, typowo japońska specjalność.

Sushi to, historycznie rzecz ujmując, pożywienie biednych rybaków japońskich. W kraju, gdzie jest tak mało miejsca, o uprawy ciężko. W Japonii rósł zawsze jedynie ryż. Z hodowli kraj też nie słynie. Ale z połowów ryb słynie. Połowów na wodach oblewających blisko trzy i pół tysiąca wysp japońskich. Oraz połowów poza Krajem Kwitnącej Wiśni. Na całym świecie spotyka się statki pod japońską banderą, polujące na najlepsze tuńczyki i łososie. Dzięki takim rozwiązaniom, na przykład, całkiem nieźle mają się Malediwy. Na wody tych, z kolei tysiąca dwustu, wysp także dopływają Japończycy, spore pieniądze płacąc za możliwość połowu tuńczyków. Ale warto.

Wracając jednak do historii sushi. No właśnie, tak się narodził ten specjał. Ryż, a dużo ryżu akurat jest w Japonii, plus ryba (dwa jedyne składniki, których tam zawsze było pod dostatkiem), i sushi gotowe. Bo sushi to - oryginalnie - to, co my nazywamy nigiri. "Ryżyk" z cienko (lub grubo, i tak lubimy) pokrojoną rybą na wierzchu. Pomiędzy wasabi. Nabieramy pałeczkami (hashi-jap.), maczamy ryż w sosie i jest pysznie. I niech tak pozostanie, mi też smakuje, natomiast powinno być inaczej. Idealnie zrobione nigiri to jedność, a maczać powinno się rybę. Ryż to jest taka ciekawa instytucja w krajach azjatyckich, która jest święta jak krowa w Indiach, Ciało Chrystusa w naszej kulturze, i Coca-Cola do posiłku w Ameryce. Ryż należy spożyć do ostatniego ziarnka (grzechem jest zostawić kilka ziarenek w sosie sojowym, co nam się zdarza, gdy mak się rozpadnie), i nie moczymy go w sosie. Tzn. moczymy, i tak jest pysznie, ale Japończycy nie moczą. I też im smakuje, nie mają wyboru. Tak mówią normy kulturowe. Nie będę się w to wgłębiać, ale pewne zachowania Japończyków, na które wpływają czynniki kulturowe, imponują mi bardzo.

Czyli sushi to nigiri. I śmieją się z nas, kochających sushi-maki z awokado, majonezem, wołowiną, a mam nadzieję, że o truskawkach zawiniętych w ryżu i nori nie wiedzą. Albo niech wiedzą, ale niech wiedzą też, że każde społeczeństwo potrafi wszelkie obce wzorce zaadoptować, tylko na swój sposób. I wtedy jest fusion, i można dużo pieniędzy w restauracji z tego typu potrawami zostawić. Western style sushi - tak nazywają to Japończycy. My ich sandwiche, owszem z tostowego pieczywa i z serem, ale też... noodlami lub ryżem, nazwiemy eastern style. I wszystko się elegancko zamyka. Jest globalizacja i w każdej sferze kultury, także kuchni, to widać.

Globalizacja na tej płaszczyźnie przejawia się w Warszawie, na przykład, w tym, że mamy około 300 restauracji, serwujących sushi. I tylko, przechodząc już do praktyki, zachęcam raz czy dwa razy pójść do restaucji z sushi, gdzie można obserować, jak panowie kucharze zawijają sushi. Ale nie gadamy przy barze, tylko patrzymy. I uczymy się, i robimy takie delicje (nie wedlowskie) w domu. Zabawa z ryżem jest przednia.

Kilka wskazówek ode mnie. Przede wszystkim, sushi robi się naprawdę szybko. Zapewne (!?) nie dłużej niż gołąbki, porządne schabowe w panierce z ziemniaczkami i kaputką. Ryż: kupujemy ten do sushi. Na szklankę ryżu (przepłuczmy go minutę w wodze, na drobniutkim sitku) - 1,1 szklanki wody. Na cztery osoby 2 szklanki w zupełności wystarczą. Wsypujemy wypłukany ryż i wodę wlewamy do garnka. Na wierzch koniecznie pokrywka. I na pełnym ogniu do zagotowania. Dobrze, jakby pokrywka od garnka była przeźroczysta, bo pokrywki nie można zdjąć jeszcze jakiś czas. Więc po zagotowaniu, nie zdejmując pokrywki, 10 minut gotujemy ryż na małym ogniu. I zdejmujemy z kuchenki. Czekamy około 20 minut aż wystygnie. Kroimy składniki. Co chcemy, jak przeczytaliście powyżej. Do miseczki, osobno, wlewamy ocet, nie musi być ryżowy. Ja czasem nawet biorę winegret. Kiedy ryż ostygnie, zdejmujemy pokrywkę od garnka, na macie do robienia sushi kładziemy nori, gładką stroną na zewnątrz. Maczamy ręce w occie (żeby ten tak zwany 'sticky rice' nie przylepiał się), bierzemy garstkę ryżu i nakładamy na nori, tak aby około 1,5 cm na górze płatka zostało puste. Jak na rysunku:


Ważne jest to półtora centymetra, aby w efekcie mak wyglądał ładnie, jak kółeczko; miał dookoła całego "nadzienia" tyle samo ryżu. Mi do ideału zapewne daleko, dlatego idźcie najpierw do Sushi Zushi (ul. Żurawia, Warszawa).

Nakładamy co chcemy. I zawijamy, nie używając maty na razie. Jedynie, kiedy "rolka" jest już zwinięta (zdjęcie poniżej), dociskamy ją, okrywając całą matą. Dlatego mówiłam, że warto udać się do restauracji sushi, gdzie widać kucharzy, aby dokładnie przekonać się, o co mi chodzi.


I kroimy na maki. Radzę, aby używać noża z małymi ząbkami, i co dwa maki przecierać nóż szmatką. Do tego dobry Riesling i macie to, co ja jeść (i pić) lubię najbardziej! :) Itadakimas! (bon apetit-jap.)

Thursday, October 6, 2011

Ocean wakacyjnych wspomnień - część 3.

Słodka i urocza, prawda?

Zdjęła beszczelnie okulary z mojej głowy i je zniszczyła! Tam, gdzie człowiek i małpa, tam agresja. Taki mam wniosek po pobytach w kilku miejscach na Bali. Jednym z nich jest świątynia Ulu Watu na południu wyspy. Świątynia dla wiernych, miejsce zamieszkania (ze świetnymi warunkami), dla dziesiątek małp. Piękne zachody słońca kuszą. Jedziemy.

Przed wejściem kupujeme bilet, dostajemy sarong (przepraszam za uproszczenie, sarong to pareo, koniecznie trzeba je mieć odwiedzając hinduistyczną świątynię). Miejscowa dodatkowo uprzejmie informuje, że trzeba uważać na aparaty, okulary i inne rzeczy, które nosimy ze sobą w świątyni, bo małpy potrafią odwiedzającego okraść. Aparat OK, jedzenie też. Ale okulary? Nie chciało mi się wierzyć w sens wszystkich tych ostrzeżeń. Tym bardziej, że zaraz potem ta pani zaproponowała nam indywidualny tour po świątyni, i dodała: „very cheap missy“ (wrrrrrrr). No tak, chce zarobić, stąd ta troska. My dziękujemy jednak.




Spacerujemy, robimy ładne zdjęcia, czytamy o religii. Oglądamy sprytne małpy. Ta na zdjęciach poniżej ukradła komuś butelkę z orenżadą. Z zakrętką nie szło jej, więc najwidoczniej pomyślała, że po prostu przegryzie plastik. A potem, kiedy ja kasowałam zdjęcia w aparacie (mocno go trzymając), bo pamięć się już zapełniła, skoczyła na moją głowę. I po okularach. To znaczy jakiś miły pan trzeźwo zareagował i wyrwał wrednej małpie okulary, ale były już zniszczone. A co robić, by małpa szybko zostawiła to, co ci ukradła? Dowiedziałam się już pod koniec wakacji na Bali... Natychmiast podrzucić jej coś, co odciągnie jej uwagę. Najlepiej banana, stąd oprócz biletów, w kasie sprzedawane są gałązki małych, typowych dla tamtych stron, bananków. Ech, za późno!




To ci małpa!

Wednesday, October 5, 2011

Ocean wakacyjnych wspomnień - część 2.


Nusa Dua.

Nusa Dua to raj dla tych, którzy uwielbiają luksus (L U K S U S), zakupy, piękne baseny, bary. Nusa Dua to enklawa, miasto w mieście (mówi się, że Nusa Dua to część stolicy wyspy Densapar, ale ja uważam, że jest to właśnie miasto w mieście). Wjazd do enklawy prowadzi przez piękną kolorową bramę, zaprojektowaną w typowym dla balijskiej architektury stylu - żeby się nie rozpisywać (o co chodzi, na pewno przekonacie się dzięki zdjęciom w tym lub następnym wpisie) dużo koronkowej roboty po prostu. Brama jest granicą między typowym klimatem kraju trzeciego świata gdzieś w południowo-wschodniej Azji a oazą pięknych roślin, krajobrazów, budyneczków. Brama jest też granicą między rozwalonymi drogami z dziurami (coś jak w Polsce, gdzieniegdzie zwłaszcza i identycznie) a promenadami jak w Cannes lub w Singapurze (nie mogę się doczekać wpisu o tym mieście!). W Nusa Dua znajdują się hotele największych sieci światowych jak Melia, Hilton, Sheraton. Brzmi strasznie, ale strasznie nie jest. Nie jest betonowo, jeśli jest marmurowo, to się tego nie czuje, bo marmurowe podłogi idealnie zlewają się z piękną roślinnością typową dla egzotycznych klimatów, tym ładniejszą tam, że bardzo zadbaną przez sztab ogrodników.


W enklawie nie ma mowy o straganach, gdzie do zakupu namawiają nachalni miejscowi. Tu są butiki czyli raj dla milionów turystów z Japonii, które co roku odwiedzają Bali. Tu nie ma mowy o warungach (warung to typowa lokalna jadłodajnia, gdzie obcokrajowiec przeważnie może jeść dopiero, jak pomieszka ładnych parę tygodni na Bali i żołądek do różnych niewygód przyzwyczai, tak ostre są tam potrawy) ani o typowym "brudku", jaki spotykamy w pozostałej części wyspy (nie chcę odnosić się do Singapuru, ale... muszę).

W Nusa Dua spędziłam dwa dni. Enklawa jak to enklawa - coś jest nie tak. Komfort prześwietny, obsługa przemiła, ceny przewysokie.

Tuesday, October 4, 2011

Ocean wakacyjnych wspomnień - część 1.



Wakacje wspaniałe, naprawdę, ale...

Niestety relację z Bali zaczynam ponurą i przygnębiającą dla mnie historią. Bali, jedyne miejsce w Indonezji, gdzie panującą religią nie jest Islam, lecz Hindu, słynie z uczciwych jego mieszkańców. Uczciwych w stosunku do turystów w takim sensie, że oto na Bali można czuć się bezpiecznie i zostawić bez opieki torbę plażową z portfelem i kamerą, idąc do morza popływać. I tak właściwie to wyglądało do poniedziałku 12 września. Byłyśmy pełne zdumienia, jaki uczciwy okazał się nasz kierowca (może zabrzmiało wytwornie, ale taki prywatny samochód z kierowcą to popularny środek transportu dla osob, które stronią od autokarowych wycieczek), kiedy zawiózł nas na bajeczną plażę w Padang Bai poprzedniego dnia. My, jak to my, obie z mamą będąc wielkimi fankami snorklingu, dosyć łatwo dałyśmy się porwać pięknej wodzie zatoki. Na brzegu zostawiłyśmy torby, każda swoją, aparat fotograficzny, portfel, ubrania. Ze dwa tysiące złotych by się uzbierało. Ważny jest też fakt, że gdybyśmy zostały okradzione, to poza faktem bycia okradzionymi, pozostałoby nam wracanie na piechotę do Sanur, gdzie mieszkamy. Kiedyś byśmy z powrotem doszły, tam noce w końcu są ciepłe. Ale wracając do naszego nurkowania, to zanim zanurkowałyśmy, rzeczywiście chwilę się zastanawiałyśmy nad kwestią pozostawienia w s z y s t k i e g o na brzegu, pod opieką miejscowego. Ale co zrobić? Pływać na zmianę? To bez sensu, jeśli połowa radości to to, że pływamy razem. Nic to. Poszłyśmy do morza i było jak w bajce o cudownym podwodnym świecie. Bajkowe było także to, że nasz „pan“ czekał na brzegu grzecznie pilnując toreb. Uf.

Także dobre doświadczenie miałyśmy. Opisana historia nie jest jedyną, zresztą, świadczącą o dobrym usposobieniu Balijczyków. Ale na nasze zaufanie pracowalo tysiąc osób, które spotkałyśmy, a przez jedną jedyną straciłyśmy je. To było w poniedziałek w połowie wyjazdu, kiedy szłyśmy na kolację. Tego wieczoru chciałyśmy skorzystać z Internetu, więc zabrałyśmy ze sobą laptopa. W torbie na laptopa dodatkowo token do banku, portfel z pieniędzmi i kartą miles and more. Idziemy chodnikiem wzdłuż ulicy. Chodnik jest po lewej stronie ulicy, która ma dwa pasy, po jednym w każdą stronę. Chodnik jest wąski, siłą rzeczy każda z nas zajmuje całą jego szerokość, idziemy gęsiego. I zaraz po prawej stronie jadą skutery i samochody, kierunek ten sam, co nasz. W Indonezji ruch jest lewostronny. Wyjątkowo mama niesie laptopa. W prawej ręce. I nagle widzimy jak torba upada na ulicę, wyrwana wcześniej przez złodzieja-kierowcę skutera. Nie udało mu się. Coś tylko krzyknął, a my od razu sięgamy po laptopa. Działa? Działa. Uf.

Niewiele rzeczy może człowieka tak wyprowadzić z równowagi podczas spaceru na kolację, jak kradzież laptopa prosto z ręki przez rozpędzącego kierowcę skutera. Słyszałam już o tym sposobie kradzieży, dlatego ja trzymam komputer obiema zgiętymi w łokciach rękami, przy klatce piersiowej. Tak naturalnie mi to wychodzi. Dlaczego? To już odruch. Kiedy byłam w Kuala Lumpur, koleżanki opowiadały mi, jak właśnie w identyczny sposób zostawały okradzione z torebek, gdy szły na kolację, imprezę, czy wracały w nocy do domu. Historie były tak nieprzyjemne, że do dziś pamiętam miny dziewczyn, gdy wspominały ten moment wyrywania torby z ręki. I wtedy zakodowałam sobie, żeby torebkę, w gruncie rzeczy w jakim by to mieście na świecie nie było, nosić przy sobie. A mama nie spodziewała się po prostu, że coś takiego może się zdarzyć. Tam, na rajskiej wysepce.

PADANG BAI