W tej cześci Chin, gdzie teraz jestem, pogodę można by określić tak oto: w kratkę. Słońce, deszcz, słońce, deszcz. Przecinki tutaj oznaczają dwie godziny, czasem jedną, a nawet pół czy kwadrans. Pewnego dnia mijającego tygodnia kratka była rzadka. Lało pół dnia. Takie szare pochmurne dni sprzyjają albo wyjściu do kina, albo siedzeniu i czytaniu książek, albo oglądaniu fimów na DVD, albo pisaniu, albo spaniu. Albo gotowaniu. Byłyśmy cztery w apartamencie. W lodówce poza zgniłym pomidorem, resztką czekolady i keczapem, miałyśmy dwie główki kapusty. Ostatecznie można było wyjść do sklepu, aby dokupić coś do tej kapusty i zrobić nieco bardziej treściwe danie. Bo jak kapusta, to musi być BIGOS. Opowiedziałam dziewczynom o bigosie, polskiej tradycyjnej potrawie świątecznej i już mogłam tylko oglądać jak cieknie im ślinka. Wracając do ewentualnych zakupów... Średni pomysł. Właściwie... a. zmokłybyśmy, b. co dokupić?? Grzyby, które wyglądają tu jak kawałki kory obłupane z jakiegoś starego dębu (chińskiego zapewne i na dodatek!!), cebulę (okej, ale z uwagi na klimat tutejszy - czyli powietrze stojące w miejscu nawet w czasie ulewy, i na brak okapu w kuchni, nikt nie zdecydowałby się na takie „ostre” - także w zapachu - gotowanie), mięso??. O nie, bigos przyrządza się z wieprzowiną, wołowiną, ewentualnie drobiem. A tu w sklepie ciężko się dogadać. Ponadto wiemy, z czego słynie kuchnia chińska. Miał, miał, chau, chau. Bigos z mięsem z psa i kota to już nie bigos. Po licznych przemyśleniach moich, Marii, Maji i Mariny pozostałyśmy przy bigosie w wersji models fit, diet and light. Czyli kapuście z patelni. To pewna wersja.
Raz lało, jak tylko w tropikach potrafi, a raz nie było wody bieżącej. Cóż, widziałam miejsca, gdzie to stan permanentny, i myślałam wtedy dużo na temat nieposiadania wody. Wizja przerażająca. Zadzwoniłam do naszej agentki i spytałam, kiedy można spodziewać się wody. „Wieczorem” - odpowiedziała, jak gdyby nigdy nic. Chciałam więc wrócić do łóżka i z książką spędzić kilka najbliższych godzin, brudnych nieco. Po paru minutach dostałam wiadomość, że jednak mam jeden casting. Buzię umyłam wodą mineralną. Zęby też. A włosy?? Niewiele myśląc, zeszłam do „salonu fryzjerkiego” (brzmi zbyt, o wiele zbyt, dumnie niż to w rzeczywistości wygląda, stąd cudzysłów!), który mieści się na dole naszego budynku. Mieli wodę. Pokazałam „fryzjerowi” (uwaga jak wyżej), że chciałabym, aby mi umył włosy. Skierował mnie na leżący fotel, pokryty słomkową matą, na końcu którego była „fryzjerska umywalka” (wiadomo...). Zapowiadało się strasznie. Było bosko. 40-minutowy masaż głowy i karku, czyniony przez przemiłego chińskiego chłopaczka. Uśmiechał się, coś próbował mówić, ale nie chciał po chińsku, więc wyszło trochę - przepraszam za brutalność opisu - jakby głuchoniemy próbował coś powiedzieć. Jedna próba mu zresztą wyszła. Powiedzmy. „You is model... good”. Rozczulił mnie. A „koszt” całego zabiegu? 15 RMB czyli 6 złotych. Dostał 20. Nie potrafiłam inaczej.
Ulice Bombaju – kto trąbi, ten jedzie
14 years ago
No comments:
Post a Comment